
W Villach,
bo tak się nazywało to urocze miasteczko,
zjedliśmy bajeczną pizze, uzupełniając niezbędne nienasycone kwasy tłuszczowe.
Gdybyśmy zostali trochę dłużej, zapewne poprosilibyśmy o kolejną butelkę oliwy,
tłumacząc, że to wyborny rocznik…


Niestety rano, gdy wyciągałam swój plecak z namiotu Tomka
(tam było więcej miejsca), pomimo usilnych starań, udało mi się go obudzić.
Zapytał mnie wtedy:
- Idziesz na spacer?
- Tak.
- No ok.
Jak się później okazało, wcale nie „ok”, bo po godzinie
dostałam telefon:
- Wiem, że kobiety długo się przebierają, ale nie ma Cię już
godzinę!
Jak widać ktoś się jeszcze o mnie martwi na tym łez padole.
Przez ową godzinę, owszem poszłam się przebrać, ale zdążyłam też zwiedzić
uroczą, alpejską wioskę, w której zatrzymał się czas.
Pomodlić się w gotyckim
kościele, który od poprzedniego dnia wołał mnie tęsknymi dzwonami.
![]() |
Oswoić pumę,
zrobić zakupy na cały dzień i sprawdzić nam odjazdy autobusów do pobliskiego
jeziora.
![]() |
Wyjątkowo krwiożercze zwierzę |
Zaszczytna nazwa tego zbiornika wodnego:
Faaker See, powodowała, że
zarówno Tomuś jak i Piotruś cały czas posądzali mnie o słownictwo, które nie
przystoi damie.

Oprócz odkrycia wejścia do Matrixa, spożycia burka, czyli potrawy, która w całych Alpach
i na Bałkanach dumnie zajmuje miejsce hamburgerów (a może raczej hot dogów) oraz poznania Austriaczki i
dwóch wenecjan, nie zrobiliśmy tego dnia zbyt wiele. Może tyle, że przeszliśmy
się na camping, w którym nie było dla nas miejsca. W związku z tym po całym
dniu swimmingu, smażingu i plażingu, rozbiliśmy namioty na plaży. Widok
wschodu słońca nie do kupienia kartą Mastercard.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz