piątek, 1 grudnia 2017

Barcelona



Wszyscy znamy powiedzenie o rzuceniu wszystkiego i wyjechaniu w Bieszczady.
W Bieszczadach nie byłam (jeszcze!), za to raz na jakiś czas rzeczywiście rzucam wszystko, skrupulatnie liczę oszczędności, zastanawiam się co zrobić, żeby procentowa zawartość walizki nie przypominała paczki chipsów (nie lubię, gdy jest dużo miejsca, bo wszystko się kołacze w środku), po czym ruszam w świat. Czemu?

Pomysłów jest wiele: od teorii mojej babci o robaczkach w pewnej zacnej części ciała, przez które nie mogę usiedzieć w miejscu (mit obalony); aż do wzniosłych konceptów, że idę za radą mojego taty, który często gdy zapominałam zgasić światła w pokoju mówił: „Idź i sprawdź, czemu tam Cię nie ma”. Tym razem sprawdziłam czemu nie ma mnie w Barcelonie i doprawdy nie znalazłam żadnej logicznej odpowiedzi.

Miasto pełne muzyki, orientalnych smaków, niebanalnej architektury, ogromnych przestrzeni, ciekawej historii, smakowitych zapachów, nasyconych kolorów, słonecznego blasku i równie promiennych uśmiechów. Cóż… jak to pisał Carlos Ruiz Zafón:

To miasto ma czarodziejską moc. Zanim się człowiek obejrzy, wejdzie mu pod skórę i skradnie duszę.
 
A więc stało się! Jestem bezdusznym człowiekiem i wcale się tego nie wstydzę!
A co robi człowiek, który próbuje duszę uratować? Oczywiście idzie do kościoła! Przecież jak trwoga to do Boga (no może nie tylko wtedy ;) ). Niestety trafiło na las zwany przez niektórych - "Sagrada Familia", do tego słoneczny poranek (ach te witraże!), najczyściej śpiewający chór na świecie, mój ulubiony mszał i kazanie w stylu księdza Popiełuszki. Tego już było za wiele! Wpadłam po uszy! Miłość od pierwszego wejrzenia. Nic nie poradzę...


Podobno Gaudi mawiał, że światło jest najlepszym malarzem.


Każdy filar, ornament czy detal ma tu swoją symbolikę. I chyba to w Barcelonie jest najwspanialsze: dbałość o szczegóły. Kreatywność i troska o piękno jest tu widoczna wszędzie: od ogromnych bazylik, po płytki chodnikowe. Jednocześnie nic tu nie jest sztywne i nadęte. Naturalny artyzm wypływający prosto z duszy.


Wracając do hostelu zadzwoniłam do Piotrka:
- Już prawie jestem, tylko muszę minąć tę demonstrację.
- Nie mijaj. Jestem w środku.



      To co zaobserwowałam tamtego dnia na ulicy spowodowało u mnie szok kulturowy. Ogromna demonstracja. Tysiące mieszkańców Barcelony na ulicy. Poprzedniego dnia zawieszono autonomię Katalonii. Tymczasem ludzie prosili mnie o zrobienie im zdjęć, a reszta tańczyła, wykrzykując: „¡Estamos juntos!” /Jesteśmy razem/ i „¡Viva Espanol!” /Niech żyje Hiszpania!/. Wyobrażacie sobie taką sytuację u nas?



Przedzierając się przez tłum w stronę Barrio Gotic, znaleźliśmy najlepszy sok pomarańczowy na świecie. Napój pełen słonecznej słodkości i szczypiącej w brzegi języka kwaskowatości, zapachem przewyższający zarówno nektar jak i ambrozję. Sam sok z pysznymi magdalenas był wstanie sprawić, że ten dzień uznałam za jeden z lepszych w moim życiu, a było dopiero południe!

Kurnik dla kaczuszek?


Każda kolejna chwila napełniała obficie kielich kompletnego spełnienia i zachwytu. La Rambla, kaczuszki, tajemnicze kręte uliczki, a później odkrywanie niebywałej historii miasta: tak samo interesującej, jak i krwawej.



Oczywiście nikt się tego nie spodziewał, ale to siedziba Hiszpańskiej Inkwizycji.



Kilka ciekawostek:
- Katalońska Inkwizycja była powołana przez władze świeckie.
- patronką miasta jest
św.Eulalia, odważna 13- letnia męczennica. Opis jej śmierci i tortur zadawanych przez Rzymian jest wyjątkowo drastyczny i obejmuje toczenie jej ulicami w beczce z pokruszonym szkłem, przypalanie pochodnią, a na końcu ukrzyżowanie. Legendy podają, że tamtego dnia w Barcelonie spadł śnieg aby przykryć jej nagość.
- Gaudi pod koniec swego życia na stałe przeniósł się na plac budowy Sagrady Familii. Był tak skromną i zapracowaną osobą, że nie przykładał zbyt wielkiej wagi do ubioru. Niestety to spowodowało, że nie otrzymał odpowiedniej pomocy i zginął w wyniku obrażeń poniesionych podczas wypadku (został potrącony przez tramwaj).
- zwyczaj mycia chodnika przed swoim domostwem jest czymś naturalnym dla Barcelończyków i ma swój początek u rozkazu Karola Hiszpańskiego, tyrana, który potrafił wtrącić do więzienia za nieschludne prowadzenie gospodarstwa domowego.


Ten sam książę zakazał również nieprzyzwoitego ubioru u kobiet, a mężczyzn z wąsami uważał za niegodnych zaufania.
Akurat z tym ostatnim się zgadzam...

Nasyciwszy głód wiedzy nadszedł czas na bardziej przyziemne potrzeby.

 Później oczywiście spacer.
 

















Następny dzień można podsumować jednym słowem: "Gaudi".
Jego geniusz widać było wszędzie. Człowiek idzie sobie niczego nieświadomy ulicą, rozmawia na temat siły Coriolisa, poglądów Sokratesa albo czegoś równie przyziemnego, nagle przystaje i mówi:

O! Tu też był!
 Po drodze do Parku Guell obejrzeliśmy najlepszy mecz w Barcelonie!
Oczywiście grano w kule.
















Bajkowe miasto, pełne wizji i rozmachu jednego niesamowicie skromnego i dobrego człowieka.


Na koniec dnia pełnego atrakcji mała Zuzia miała problemy z zaśnięciem, więc opowiedziano jej bajkę:
 - Dawno, dawno temu… Albo nie tak dawno, pewnego słonecznego dnia, Zuzia malowała kamienicę w impresjonistycznym świetle księżyca.
- Słonecznego dnia przy świetle księżyca?!
Jak widać czepiam się straszliwie, ale bajka była dobra, bo tej nocy śniło mi się, że jeździłam na gigantycznej Gaudiowskiej jaszczurce. Gad miał jednak to do siebie, że gdy tylko musnęły go promienie słoneczne – zamieniał się znowu w kamień. Z tego też powodu, następnego dnia moim głównym środkiem transportu były nogi.

Piotr naprawdę lubi gołąbki, najwidoczniej nie tylko te od mamusi...


La Boqueria - co tu dużo mówić: uczta zmysłów.











Poniżej widać jedno z niewielu zdjęć nadających się do publikacji, na których uwieczniono, jak wylizywałam kubek po shake’u kokosowym. Rozwiany włos, nieprzytomne spojrzenie. Chyba widać, że było dobre.



Potem mogło być już tylko lepiej. Flamenco, czyli właściwie muzyka, która sprawiła, że jestem tym kim jestem. Piękno, miłość, żal, radość, smutek, pasja i namiętność. Zgrany zespół, dobrzy tancerze, nasycone kolory, sok pomarańczowy (i przemycone w torbie od aparatu pralinki!), gitara za niebotyczną kwotę pieniędzy i niesamowity gitarzysta – czego chcieć więcej?

Wracając jedną z głównych ulic Barcelony, przyglądaliśmy się każdej kamienicy z osobna. Każda piękna na swój sposób, w jakiś niesamowity sposób pasowała do tej obok i odkrywała przed nami swoje tajemnice.

 


Ulubiony budynek
Piotrka w Barcelonie?
Taka kamienica obok 
Casa Batllo…




Ofensywę rozpoczęliśmy dnia następnego. 

Veni, vidi, vici!



Po zdobyciu Katalonii, zdążyliśmy jeszcze sprawdzić stan wód, obejrzeć kilka sufitów i porzucać się śnieżkami. Skąd śnieg w Katalonii? Podejrzewam, że z mrożonych krewetek albo ośmiorniczek. Chyba wolę nie wiedzieć…


Kocham sufity, ale trochę szkoda tych Indian co sponsorowali.




czwartek, 26 października 2017

Wenecja II



Całkiem nieźle udaje, że myśli, nie?

 Przez resztę nocy zwiedzaliśmy uśpione stare miasto, czekając na świt. Wychodząc z mrocznej uliczki, na małym placu zobaczyliśmy krzepkiego wysokiego mężczyznę, który stał w sposób bardzo pewny siebie. Było już za późno żeby zawrócić, zaczęłam więc w panice kombinować, jakby tu schować aparat. Na szczęście na rękawie dostrzegłam naszywkę ”POLIZIA”.

To ten świt, na który czekaliśmy. Ewentualnie ten drugi...
Po spotkaniu z Herculesem w mundurze, nadszedł czas na sesję zdjęciową na Moście Złotników. Tam pojawił się mistrz drugiego planu. Prawdopodobnie pochylił się nad cudem stworzenia, kiedy mnie ujrzał...



Z nieba mogło spaść co najwyżej pranie.
Około południa siedliśmy pod pomnikiem bliżej nieznanego mi bohatera. Nie wiem kim był, ale bardzo go polubiłam: nowa wycieczka zbierała się średnio co 5 minut. Ja grałam, a Piotrek próbował zrobić płyn do puszczania baniek (po to były mu wiadro, bambusowe kijki i litrowy płyn do mycia naczyń). Młody alchemik już wcześniej dawał z siebie wszystko, ale tego dnia usłyszałam od niego tylko:
-Ludzie tworzą swój własny przepis latami. To nie spada z nieba!


Grało mi się wyjątkowo dobrze. Tym razem byłam uczesana i wymalowana, więc turyści nie próbowali uniknąć mojej postaci w kadrze. Wręcz przeciwnie! Ilość zdjęć i nagrań ze mną w roli głównej sprawiła, że byłam nie tylko ulicznym grajkiem, ale także czymś w rodzaju niedźwiedzia na naszych rodzimych Krupówkach..

Ale nie mogę narzekać! Czasami zdarza się coś pozornie błahego, co uświadamia nam, że nasza ciężka praca i gonitwa za marzeniami ma sens. Mi przytrafiło się to właśnie wtedy, gdy kawałek ode mnie stanął bardzo wiekowy staruszek, żeby posłuchać tanga. Mężczyzna wyglądał, jakby wspominał najpiękniejsze chwile swojego życia. Wypłowiałe od włoskiego słońca niebo w oczach, delikatnie zamokło słonym deszczem. O mały włos i powiedzenie "Do tanga trzeba dwojga" sprawdziłoby się w naszym przypadku i zawtórowałabym mu we wzruszeniach. Dla tych pięciu minut mogłabym zatargać gitarę choćby na skraj świata!

Po godzinie grania zobaczyłam zmierzające w moją stronę dwie piękne, uśmiechnięte kobiety z portfelem na wierzchu. Widząc to, przyrzekłam sobie, że zrobię na nich wrażenie. Zagrałam najbardziej dramatycznie jak się tylko dało, uśmiechając się do nich co chwilę. Stanęły na przeciw mnie. Jedna otworzyła portfel i moim oczom ukazał się ten sam napis, co na ramieniu strażnika  - Herculesa: POLIZIA.


Spróbuj żyć bez kompleksów, gdy nie mieścisz się w uliczce!
Policjantki były przemiłe. Wskazały mi drogę do urzędu, w którym wyrobię pozwolenie (przy okazji dowiedziałam się, że bez niego występować na ulicy nie mogę). Do tego poinformowały mnie, że fajnie gram i teraz nie ma problemu, ale następnym razem wstawią mandat i skonfiskują gitarę (o nie!).
Po całej akcji podeszłam do Piotrka, który z weselszym już skupieniem, plątał węzły na lnianym sznurku. Nie mogłam się zdecydować, czy wygląda bardziej jak archeolog próbujący odczytać wiązane pismo Azteków, czy po prostu skaut starający się o odznakę.
- Zgadnij co się stało. – powiedział nie odrywając wzroku -  Podszedł do mnie chwilę temu jakiś dziadziuś z Portugalii i wręczył przepis na bańki.
- Przepis nie spada z nieba, nie?

Tęczowy eliksir nie został jednak spożytkowany, bo tego dnia próbowaliśmy opuścić miasto na wodzie. Niestety (stety?) przeszkodziła nam w tym ogromna burza. Nie powiem, wyglądała strasznie i pięknie jednocześnie.



Następnego dnia rano poszliśmy na stację kolejową.

Po drodze zdążyliśmy jeszcze na wschód słońca w najbardziej znanych miejscach w Wenecji.


Dotarliśmy do Wenecji Muestre. Tam przyszło nam czekać na stacji benzynowej ponad dwanaście godzin! Przy okazji poznaliśmy też niesamowitych Asię i Pawła, którzy cały dzień towarzyszyli nam w naszych trudach. O godzinie 23.30, kiedy Piotrek przeskakiwał niczym gazela krzaki i autostradę, jakaś kobieta nie mogła zaparkować i w związku z tym poddała się i pojechała dalej, a Azjatka w średnim wieku przeszła co najmniej 300 metrów pasem ruchu (do tego ciągnąc torbę na kółkach), ktoś zdecydował się podwieźć nas na następną stację benzynową (wydawało się to równie dziwne, co pieszy z walizką na autostradzie).
Tam założyliśmy kolejne polskie obozowisko. Sześcioro Polaków i Ukrainiec - imigrant. Jak w domu!
Z tego miejsca pozdrawiam: Asię, Pawła, Klaudię, Kubę i Vladimira! - nigdy nie zapomnę tej straszliwej nocy, którą przeszywały upiorne dźwięki oczyszczalni ścieków, (rozstawiliśmy namioty tuż obok).

Tzw. naczepa campingowa.



Następnego dnia przygarnęli nas tirowcy zmierzający do Krakowa. Do listy moich ciekawych miejsc noclegowych mogę dodać namiot rozstawiony na naczepie...









Dwa dni później marzenia Piotrka spełniły się i wrócił do mamusi. Nie byłabym sobą, gdybym nie skończyła na jedzeniu:

Na tort zrobiony przez stęsknione dzieciaki, zawsze warto wrócić do domu.
Choćby nie do swojego...