Gdy dzisiaj rano otworzyłam lodówkę i zobaczyłam swój kubek,
odstawiony tam po ostatniej próbie stworzenia czegoś na bloga. Spojrzałam na
smutne kakao, które przemówiło do mnie cichym głosem:
- To już chyba tydzień jak tu stoję… Zdążyłam wyewoluować, tworzę
swoją kulturę i zaczynam mówić.
Ja natomiast, przytłoczona wyrzutami sumienia do tego
stopnia, że nie zastanawiałam się nawet dlaczego kakao mówi do mnie żeńskim
głosem, zaczęłam się tłumaczyć:
- Przecież zmontowałam filmik i podkład do niego. To fakt, nie
mogłam go wstawić, bo gdy śpiewałam, od razu wychodziło na jaw, że mam zapchany
nos. W związku z tym napisałam kilka tekstów (i zrobiłam jeden film),
które po namyśle trafiły do folderu „Szuflada”. Do tego egzamin w tzw.
"kampanii wrześniowej”, rodzina, praca, szkoła, a później choroba
zwana: zatokus na pół mózgus (nie
polecam) no i oczywiście Bach.
- Jestem zawiedzione – wyszeptało kakałko. – Poza tym, nie
chcę stać obok surowego mięcha.
Tego było już za wiele, a wiec piszę.*
Nad ranem zebraliśmy manatki z plaży (niektórzy pobawili się
też w morsów, choć podobno woda była ciepła) i wyruszyliśmy w drogę do Lublany.
Rozdzieliliśmy się z Tomkiem i jego kaszkietem mocy, jednak dalej czuliśmy się
bezpiecznie, bo jak wiecie Polacy są wszędzie.
Przykład malarstwa prehistorycznego, wykonanego prawdopodobnie przez przodków szlachetnych Polan. Obok pomnik żywej natury pod tytułem: "Słowiański przykuc". |
Potwierdzeniem powyższego zdania było również to, że w
zatoczce przy której łapaliśmy stopa, stali już dwaj mili rodacy.
Ja tam bym go podwiozła. |
Jak widać metod próbowaliśmy różnych.
Po jakimś czasie lekko zdegustowana pomyślałam: „Boże, zatrzymaj
kogoś wreszcie, proszę!”. Zatrzymało się granatowe Reno. Okazało się, że kobieta w środku wcale nie chciała nas wziąć, tylko musiała odebrać telefon
(przypadek?), ale gdy zobaczyła nasze miny, stwierdziła, że podwiezie nas do
granicy. Tego dnia wiozły nas jeszcze dwie osoby, z którymi rozmawialiśmy po słoweńsku (powoli zaczynam wierzyć w swoje
zdolności językowe).
Lublana sprawiła, że poczułam się jak w domu, będąc od niego
oddaloną o ponad tysiąc kilometrów. Komunistyczna zabudowa, powojenne chodniki
i naprawdę małe rozmiary jak na stolicę państwa.
Pierwsza rzecz, która nas zaskoczyła to droga do Mostu Szewców,
który od wieków jest głównym wejściem do historycznej części miasta. Swoją
nazwę zawdzięcza sprytnym rzemieślnikom, którzy sprzedawali na nim swoje wyroby,
żeby uniknąć podatku, który trzeba byłoby zapłacić rozkładając towar w centrum.
Aktualnie cała niezwykłość tego miejsca polega na butach które kołyszą się na
liniach wysokiego napięcia. Gdy tylko je zobaczyłam zapragnęłam, aby obuwie
zajmujące znaczną część mojego plecaka dołączyło do tej pięknej kolekcji. Po tylu kilometrach razem, buty sportowe
ciążyły mi prawie jak drewniane chodaki i zrozumiałam dlaczego Cejrowski chodzi
boso. Po chwili jednak przyszedł czas na refleksje, że jednak są mi potrzebne i
jeżeli miałabym porzucić moje zacne adidasy, to tylko na chwilę w celu
wietrzenia (w końcu to nie uszy). Niemniej
jednak często człowiek staje w obliczu wyzwań nie do zrealizowania. Tak też
było i w moim przypadku, gdy zorientowałam się, że buty dorosły mi co prawda do
pięt, ale nie dalej, więc są jeszcze za małe by pokonać lęk wysokości. (No
dobra, po prostu jestem za niska…)
Niektórych jednak wiszące obuwie zainspirowało...
Nie znam się na wędkowaniu, ale to chyba dobra przynęta. |
Gdy dotarliśmy do
starej części miasta, poczułam się naprawdę szczęśliwa. Byłam wreszcie w jakimś
mieście, którego jeszcze nie widziałam i każdym zmysłem próbowałam wchłonąć
jego słowiańsko – bałkański klimat. Muzyka płynęła z każdego zakamarka,
roznosząc zapach świeżych bułeczek. Zachodzące słońce przeglądało się w oknach
kamienic i w śliskim bruku pod stopami. Ale najbardziej zajmujący byli ludzie: naturalni, serdeczni
i mądrzy.
Mądrość widać było nawet na fasadach budynków. |
Biegające po rynku dzieci, trzymające się za ręce pary i
przygarbiona, zmęczona życiem babcia z wózkiem pełnym warzyw, która jakby
rozpłynęła się w powietrzu, gdy próbowaliśmy ją dogonić. Czasami takie pozornie
błahe chwile uczą człowieka życia. Nie wiem już, jak wyglądała ta staruszka, w
pamięci utkwiły mi tylko jej niebieskie oczy. Spojrzenie, które nauczyło mnie,
by nigdy nie czekać z udzieleniem pomocy, bo szansa może się niespodziewanie
rozpłynąć gdzieś za rogiem.
Pieniądze szczęścia nie dają! Co innego czekolada. |
Po wchłonięciu wołowego rosołku na ogromnym talerzu, poczułam
się na tyle dobrze, że postanowiłam po prostu siąść na pierwszej ławce, która
będzie poza zasięgiem innych fal dźwiękowych i trochę pograć. To niesamowite
uczucie, kiedy możesz robić to co kochasz bez lęku i panicznej tremy,
powodującej coś na kształt Parkinsona. Dawać kawałek siebie i patrzeć
jak twoja ciężka praca sprawia, że ludzie stają się szczęśliwsi: dzieci
podchodzą zaciekawione, pary przystają na chwilę i patrzą sobie głęboko w oczy,
a staruszkowie z Hiszpanii pytają czy mogłabym zagrać im coś Tárregi.
Dopiero wtedy uświadomiłam
sobie jak
piękne miałam marzenie
i jakie to wspaniałe, że udaje mi się je spełniać.
Mniej więcej po
godzinie, konkurencja zrobiła się tak głośna, że zwabiła i mnie. Cóż, przegrać
z takim rywalem (orkiestra dęta) to zaszczyt, dlatego nie byłam mściwa i wieczorem nawet
pomogłam im troszkę rozruszać imprezę. W tłumie spotkałam Klarę, Ivana i Simona
poznanych poprzedniego dnia na plaży w Alpach. Spędziliśmy razem miły wieczór, podczas którego dowiedzieliśmy
się ile wynosi mandat za spanie w miejscu publicznym w Austrii. O ile ja się
spodziewałam, to zacny Piotr przeraził się, ile mógł kosztować nas pobyt w
ratuszowym hotelu. Wtedy stwierdziłam, że powinniśmy iść za ciosem i skoro tata
zawsze nazywał mnie księżniczką (to akurat była obelga, ale wówczas przemilczałam
ten fakt), to może powinniśmy, za radą Klary, spać dzisiaj na zamku. Wtedy też
narodziło się moje nowe motto:
“Crazy idea it’s good idea!”
Tę noc jednak spędziliśmy w hostelu, a rano czyściutcy i
pełni sił zaczęliśmy zwiedzać miasto.
No dobra, nie będę kłamać. Każdy kto mnie zna wie, że
najpierw zabrałam się za małe co nieco. Dlatego tutaj muszę wspomnieć o kuchni
słoweńskiej.
Uwaga! Przed przeczytaniem treści następnego akapitu,
zapoznaj się ze stanem treści swojego żołądka, gdyż każde słowo przeczytane w
stanie głodu, zagraża twemu życiu lub zdrowiu.
Kuchnia słoweńska nie różni się zbytnio od polskiej, ale
widać w niej znaczne wpływy węgierskie i włoskie. Przepyszne owoce, rosół wołowy, zupa grzybowa,
kiełbasa, smażony biały ser, pomidory i papryka, a także rukola. Przepyszne
knedle ze śliwką z dodatkiem startego jabłka i wino pachnące jak sfermentowany
kompot. Ciepłe, malutkie, miękkie bułeczki, (przystawka do wszystkiego)
które są na tyle kuszące, by chować je potajemnie w plecaku, gdy mięsień
spożywczy nie może sobie już z nimi poradzić. Jednak największym odkryciem był
syrop z przysmaku Kubusia Puchatka, a także mięty i melisy, idealny na południowy upał (dalej szukam
odpowiedniego gatunku miodu, aby go odtworzyć).
Potraficie streścić życie na jednej serwetce? |
Co jest najlepsze w słoweńskiej kuchni? Oczywiście duże
porcje. Co jest najgorsze? Cóż… chyba brak gniazdek w McDonaldzie. Na szczęście
nasze poszukiwania (a może moja gitara) sprawiły, że zostaliśmy dostrzeżeni
przez urocze małżeństwo. Poznaliśmy
97- letniego staruszka i jego żonę. Po raz
kolejny przekonałam się, że dobro i piękno jest nieczułe na barierę językową.
Beztroski pan znał słoweński, niemiecki i francuski. My dysponowaliśmy polskim,
angielskim, hiszpańskim i szczątkowym rosyjskim. Nie przeszkodziło nam to
jednak w porozumieniu.
Teściowa. |
Po napełnieniu brzuchów rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Gdy tylko usłyszałam o „ Mieście Smoków”, wiedziałam, że
będzie wyjątkowe. Oprócz historii o zabitym przez Jazona potworze, jest też inne wytłumaczenie
tej nazwy.
W czasach pre-chrześcijańskich smok zawsze był symbolem wody, której
w Lublanie nie brakuje, a także czujności i pieczy. Dlatego też całego miasta
bronią te piękne gady. Najbardziej okazałe i fotogeniczne znajdują się na „Smoczym
Moście” nazywanym przez mieszkańców Lublany „Mostem teściowej”. Chyba nie
trzeba tłumaczyć dlaczego…
Po całym dniu zwiedzania, bardzo chciałam zrealizować swój
kaprys o drzemce na dziedzińcu pałacu. Podczas drogi na szczyt, która wiła się
stromą uliczką okalającą wzgórze, napotkaliśmy, jak mi się wydawało, urocze
miejsce. Przytulna wnęka w kamiennym murze, stara latarnia otulona bluszczowym
szlafrokiem i tajemnicze stare, drewniane drzwi.
- O wow! Zostańmy tutaj!
- Jesteś pewna? – zapytał nieśmiało duży Piotruś.
- Ale oczywiście! Zobacz jak tu uroczo. Poczekaj zrobię
zdjęcie!
Podeszłam pewnym krokiem zachwycona miękkim światłem starej
latarni, po czym spojrzałam na drzwi i zatrzymałam się w pół kroku. Po plecach
przebiegł mi zimny dreszcz. Nie było żadnych drzwi…
Widząc mroczny korytarz
wchodzący w głąb góry, poczułam się bardzo nieswojo i cofnęłam się dwa kroki.
- Chyba jednak się rozmyśliłam. Wracajmy.
Piotr kiwnął głową ze zrozumieniem. Odwróciliśmy się na
zmęczonych piętach i rozpoczęliśmy szybką wędrówkę w dół wzgórza. Po kilku
metrach mój towarzysz podróży zaczął zanosić się ironicznym śmiechem (przywilej ludzi inteligentnych, więc dla niepoznaki musiałam mu zawtórować).
Jako że adrenalina wytworzona sceną jak z horroru ( swoją
drogą, dlaczego ci wszyscy bohaterowie wchodzą do takich ciemnych korytarzy?! Chyba
tylko na potrzeby akcji…) działała tylko przez chwilę, w dalszym ciągu potrzebowałam
bezpiecznego i oświetlonego miejsca na malutką drzemkę.
Zarówno bezpieczeństwo
jak i światło zapewnił mi szalenie przystojny mężczyzna.
Oto i on. |
W Lublanie zostaliśmy prawie cztery dni. Czemu aż tyle? No
cóż klimat. Można być dziwakiem artystą,
cały dzień nosić buty na kiju, wieczorem siadać na środku deptaka, do
północy tańczyć na rynku z tłumem, do trzeciej w nocy słuchać skrzypka
grającego najbardziej romantyczne utwory świata. O wschodzie słońca zachwycać
się światem razem z głośnymi ptakami albo świerszczami i z uśmiechem patrzeć na
ludzi wykładających swoje świeże, pachnące towary na targowisku. W dzień adoptować
drużynę piłkarskich wróbli, grających pod średniowieczno-współczesnym zamkiem ziemniaczaną
piłką, żeby później samemu biegać wraz z roześmianymi dziećmi za bańkami mydlanymi.
*Historia o kakao zmyślona, jeszcze (już?) nie jest ze mną aż tak
źle, żeby słyszeć głosy…
Jestem tutaj pierwszy raz i zdecydowanie zostaję na dłużej. Świetnie piszesz!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję i serdecznie zapraszam!
Usuń