niedziela, 13 sierpnia 2017

Praga



Naszą podróż rozpoczęliśmy w felernej zatoczce, która prowadziła w sumie nie do końca w tę stronę, w którą chcieliśmy jechać. Po przeniesieniu się na pierwotną stację benzynową, nie musieliśmy czekać długo. Po jakichś 10 minutach zatrzymała się niesamowita kobieta, która zmierzała do Jeleniej Góry. Owocem tego przejazdu były nie tylko ważne rozkminy na temat mężczyzn, (do tej pory cieszę się, że Piotrek nie słuchał…) ale także imię dla gitary. Od tamtej pory nietypowe trio: Piotruś, Zuza i Stefano, bo tak nazywa się mój wakacyjny sześciostrunowy kochanek, zaczęło przemierzać świat. 

W sumie to zaczęło przemierzać całkiem szybko, bo czas oczekiwania na kolejnego stopa to jakieś ‑2 minuty. Cóż, tak to już jest w Polsce pełnej uczynnych ludzi. Dziewczyna, która nas wzięła, od tygodnia zastanawiała się, dlaczego nikt nie potrzebuje podwózki do Czech. Jej modły w końcu zostały wysłuchane, dzięki czemu mogła zwrócić trochę „karmy”, otrzymanej podczas swoich własnych autostopowych przygód. (Swoją drogą, za każdym razem gdy słyszałam słowo „karma”, wyobrażałam sobie puszkę gulaszu. Chyba naprawdę jestem studentką.)
Dziewczyna wysadziła nas w Szklarskiej Porębie, gdzie średni ruch na drodze we wtorek, tuż przed zachodem słońca, to osiem samochodów na godzinę. Gdy pogodziłam się już z porażką, Piotrek trwał, zasilany niezwykle ekonomicznym paliwem, zwanym – wafelkami. Ustaliliśmy, że czekamy do 21:40 i jeżeli do tej pory nie zatrzyma się nikt zmierzający do Pragi, rozkładamy namiot gdzieś w soczystej zieleni polskich lasów, skropionych łzami chmury kłębiasto - burzowej. Oczywiście około 21:30 zatrzymała się para Moskali (przepraszam, za dużo Mickiewicza…) w wygodnym BMW, które o dziwo posiadało kierunkowskazy (w sumie z moich obserwacji wynika, że tylko te w Polsce nie posiadają…). Jazdę umilał nam zapach rozmrażających się, mamusinych gołąbków Piotrusia.
Po konsumpcji tychże tuż obok Wieży Telewizyjnej, która w mało kurtuazyjny sposób szpeci panoramę Pragi, udaliśmy się do centrum. Z racji późnej godziny naszym środkiem transportu było metro, za które zapłacił nam Czech z oczami pełnymi prawdziwej troski. Być może był zdruzgotany faktem, że nie posiadaliśmy lokalnej waluty albo brakiem możliwości zapłacenia kartą w automacie.

Spaliśmy tuż obok.
Po dotarciu na Małą Stranę, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, w którym można byłoby przespać choćby ze dwie godzinki. I znaleźliśmy: mały plac zabaw tuż obok Mostu Karola. Niestety, gdy tylko wskoczyliśmy w śpiworki, rozbudziło nas światło latarki i wtórujące mu „PRIVATE, PRIVATE”. W związku z tym poszliśmy na drugą stronę, gdzie znajdowały się ławeczki. Świerszcze ukołysały do snu Piotrka, a mi przygrywały do nuconej w myślach pieśni pochwalnej na cześć mamy, która kazała mi wziąć cieplejszy sweter.

O wschodzie słońca, ubrani bardzo stylowo, bo w prawie całą zawartość plecaka (nawet śpiwór się przydał), udaliśmy się na Most Karola, czyli przeszliśmy jakieś 100 metrów. Tam zostałam poproszona przez przemiłych gości o zagranie na gitarze. Było koło piątej rano, a ja ledwie kontaktowałam, ale i tak im się spodobało.

Rozgrzałam atmosferę do tego stopnia, że Piotrek zdjął nie tylko śpiwór, ale i wierzchnią parę spodni.


Później zaczęliśmy się wspinać na Hradczany. Po kilku zdjęciach panoramy Pragi, rozłożyliśmy się w malutkim parku naprzeciwko głównego wejścia do zamku. Po jakichś 5 minutach pojawili się panowie z piłami… 

Popatrzyli na nas przyjaźnie, po czym wyciągnęli śniadanie. Któżby się spodziewał, że konsumpcja kanapek może zajmować ponad godzinę. W tym czasie, nawet mi udało się zdrzemnąć. Gdy tylko zwinęliśmy karimaty i oddaliliśmy się, poleciały pierwsze gałęzie.
Poszliśmy na kawę. W sumie najdroższą i najgorszą jaką piłam, w restauracji wykończonej na grzyb i klej na gorąco. Na dodatek nie można było płacić kartą. W związku z tym przeżyłam chwile grozy pod bankomatem, który tylko w połowie mówił po angielsku, ratując się czeskim w chwilach większego zdenerwowania, np. kiedy nie chciał oddać mi karty. Za całą wątpliwą przyjemność zapłaciliśmy około 150 złotych. Ogólnie nie polecam wypłat walutowych, ale cóż zrobić gdy kantory nie przyjmują nic poza dolarami i frankami szwajcarskimi. Przecież złotówki są dla plebsu…

Potem podjęliśmy się katorżniczego zadania, jakim było wyciągnięcie wszystkiego z naszych plecaków i przejście kontroli przed wejściem na kompleks zamkowy. W Hradczanach uderzający jest przede wszystkim kontrast pomiędzy strzelistą Katedrą św. Wita, a niziutkimi domkami Złotej Uliczki. 


Królowa jest tylko jedna!


I nie jest to bynajmniej Doda, chociaż kolor włosów by się zgadzał. Ale od początku: na obiad poszliśmy do klimatycznej restauracji tuż przy Moście Karola. Gdy tylko weszliśmy, spytano nas skąd jesteśmy. Gdy na naszym stoliku pojawiła się malutka biało- czerwona flaga, starszy mężczyzna ze stolika obok zapytał nas, czy znamy Marylę Rodowicz. Po przepysznym gulaszu, wnętrze wypełniło się dźwiękiem „Małgośki”. Zostałam poproszona o zaśpiewanie czegoś jeszcze. Niestety król rock’n’roll’a  przegrał z naszą rodzimą gwiazdą i mimo zasłuchania publiczności, ich serca (i obiad gratis, bo jak się okazało, amator polskich pieśni był właścicielem restauracji) mogłam zdobyć tylko grając piosenki biesiadne… Padło na „Hej sokoły”. . Trochę to deprymujące po tylu latach grania Bacha, Tarregi i Torroby, ale czego się nie robi dla zadowolonej widowni?

Gorący prysznic w hostelu był wybawieniem. A nocny spacer, podczas którego Jan Hus był zmuszony słuchać mojego grania, stał jednym z najbardziej budujących momentów w czasie tej podróży. 

Co wyniosłam z Pragi?


Oprócz wyleczenia kompleksu pt. „Byłam w Pradze i nie widziałam Złotej Uliczki”, poddałam się refleksji w Katedrze świętego Wita. Witraże jak zawsze były zachwycające, jednak tym razem odkryłam w nich coś głębszego. Z zewnątrz gotyckie okna mogą przerażać monumentalizmem. Są misterne, mroczne i tajemnicze. Dopiero gdy wejdziesz do środka, zaczynają zachwycać szaleństwem barw. Opromieniają mistyczne wnętrze średniowiecznego kościoła światłem, bez którego nie ma życia. Witraże są trochę jak  ludzie. Z zewnątrz typowi, czasem trochę przerażający, a zwykle po prostu obcy, ale gdy ujrzysz ich wnętrze, znajdujesz to samo czyste światło, które jest w tobie. Czasami przepuszczone przez filtr o innym stopniu monochromatyczności lub barwie, to fakt.  Ale im więcej ludzi z całego świata poznaję, tym bardziej dostrzegam, że tę falę, nie bez powodu nazywamy światłem widzialnym.


Po więcej zdjęć z Pragi, razem z moją aranżacją "A je to!" zapraszam na yt:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz