piątek, 29 września 2017

Triest

fot. Piotr



Gdy poranek przestał  otulać nas swymi lodowatymi łapskami, udaliśmy się na  poranną naradę w McDonaldzie. Była ona dla nas bardzo owocna, bo kawa zaczęła przekonywać moje wnętrze, że te dwie nieprzespane noce są niczym i ogólnie sen jest dla słabych.
Zaplanowaliśmy cały dzień włącznie z trasą. Zabookowałam nawet hostel w Wenecji, poznając tym samym numer karty kredytowej Piotrka (nie myli się ten, kto mówi, że podróże to inwestycja).
Gdy dotarliśmy na wylotówkę, stały już tam dwie Austriaczki (Wow! Po raz pierwszy nie Polki!) Później dołączyły do nas także dwie Włoszki, Słoweniec i jeszcze jedna starsza pani, której pochodzenia nie znaliśmy. Jednym słowem: tłok. Po trzech godzinach w słońcu, zmieniliśmy tabliczkę na „KP”. Oczywiście wtedy kierowcy zaczęli „kapować” i zatrzymał się lekarz, który został naszym przewodnikiem po Słowenii. Dzięki niemu pokochaliśmy ten „duży kraj w .rar” i na pewno kiedyś każde z nas wróci, żeby odkryć więcej tamtejszych tajemnic.
Rozmowa się kleiła: od historii ważniejszych miast,  kulturę, jedzenie i poczucie słowiańskiej wspólnoty, przez kryzys migracyjny, do ciekawostek geologicznych, aż po rady iście sommelierskie. Dlatego też nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w Koper. 

Adriatycka smażalnia turystów.


Po krótkim opłukaniu się w morzu, okazało się, że rezerwacji nie da się odwołać, więc warto chociaż spróbować dotrzeć do Wenecji. Niestety nie udało nam się tam dobrnąć. Mieliśmy jednak dużo szczęścia, bo do Włoch podwiózł nas bardzo przystojny mężczyzna, który przez 10 lat pracował jako barista w Wielkiej Brytanii. W związku z wykonywanym przez siebie zawodem, znalazł się od razu w krzyżowym ogniu pytań Pana Kawosza (Piotrek). Oczywiście, rozmowa o kawie nie byłaby kompletna, gdyby ktoś przy okazji nie wykpił moich upodobań kulinarnych. Tak oto stałam się żałosną turystką, która nie wiedzieć czemu jedzie do Włoch, skoro od małej czarnej woli wielki kubek słodkiego kakao z ociupinką kawy, do tego zalanej mlekiem…
 Noc spędziliśmy w Muggi – stolicy krwiożerczych komarów. Spaliśmy w namiocie rozstawionym w parku, do którego skierowała nas przemiła mieszkanka tego małego miasteczka. Na nasze szczęście była tłumaczką, której serce skradł Włoch, więc nie było problemu z barierą językową. Oprócz wielu rad i ciepłego uśmiechu, wyposażyła nas również w burek i cieplutkie pączki z nutellą.
Po umyciu się w 200 ml wody (mój nowy rekord) okazało się, że naprawdę niewiele do szczęścia mi potrzeba (chociaż nie ukrywam, że nutella przeważyła szalę).
Następnego dnia poszliśmy do kilku sklepów, a że kasa przeznaczona na wyjazd powoli się kończyła, staraliśmy się być oszczędni. Plecak ciążył mi niesamowicie, więc zostawiłam go za karę z Piotrusiem (tak, to musiało być okrutne) i poszłam polować na uwielbiane przez stręczyciela arbuzy. Wróciłam po kilku minutach niosąc prawie dziewięciokilogramowe „dzieciątko” na rękach. Gdy tylko dotarłam do naszego dobytku (ustawionego wdzięcznie między półką z płynem do prania, a ręczniczkami papierowymi), przekazałam je, mówiąc:
- Ale to ty go nosisz.
- Większych nie było?!
- Ten był najmniejszy.
Z racji tego, że Piotrek nie poczuwał się do opieki nad arbuzem, musiałam go z powrotem odnieść (oczywiście owoc, chociaż na myśl przychodziły mi różne rozwiązania). Nasz inwentarz powiększył się także o wiaderko, bambusowe kijki, sznurek i płyn do mycia naczyń. Z takim wyposażeniem wjechaliśmy do Triestu.
Cudowne miasto, przesiąknięte wieloma kulturami sprawiło, że moje serce zagrało w duecie z dzwonami kościoła św. Antoniego. Gdy dzieło ludwisarza wygrywało całe nuty, trochę mniejszy instrument, jednak ukształtowany przez Kogoś znacznie szlachetniejszego, dudnił życiodajne ostinato.
Poszłam na mszę razem ze wszystkimi pakunkami oprócz wiadra. Szlachetny Piotr stwierdził, że to niegodne aby jaskrawy, zielony (seledynowy?) kubeł stał obok trzeciej ławki, dlatego też schował go w przedsionku i udał się na spacer po aptekach w poszukiwaniu magnezu.
Ja natomiast rozkoszowałam się możliwością śpiewania, słuchania i modlenia się w języku, którego nie znam. Dzięki śpiewnikom i broszurom z czytaniami zrozumiałam naprawdę sporo. Jednak wielkim zaskoczeniem było dla mnie kazanie. W pierwszym zdaniu odkryłam znaczenie zaledwie jednego słowa. W drugim już trzech. Po trzech minutach słuchałam już z zapartym tchem wywodu o sile, radości, jedności i odwadze. I naprawdę nie uważam, że była to jedynie zasługa podobieństwa języków romańskich, chociaż nikła znajomość hiszpańskiego znacznie mi to ułatwiła.
Po mszy okazało się, że wiadro zniknęło… Najprawdopodobniej ktoś pomyślał, że nie zostało sprzątnięte po pucowaniu podłogi, ale nie przeszkodziło nam to w zaśmiewaniu się przez pół godziny z  różnych wariantów słów:
„Przynieść wiadro do kościoła to ukradną”

Tu też nie da się ukryć, że sama tego zdjęcia nie zrobiłam...


Zachodziło słońce, więc poszliśmy na molo. Gdy ja ciężko pracowałam zarabiając na nocleg, Piotr kradł mi najpiękniejsze światło, jakie zdarzyło się podczas całego wyjazdu. Jestem pełna podziwu nie tylko dla jego wyczucia kompozycji, ale też niesamowitego progresu jaki poczynił w dziedzinie fotografii (dwa dni wcześniej jeszcze kiepsko łapał ostrość, a teraz takie cuda).

fot. Złodziej okazji, z miarką w oczach.
Na zdjęciu ja i Gabriel.

Gdy grałam, podszedł do mnie Gabriel, również gitarzysta, który przyciągnięty został jednym dobrym pasażem. Jeżeli mam być szczera, tak naprawdę myślałam wtedy tylko o tym, żeby nie zsunąć się z wyjątkowo śliskiego słupka, na którym siedziałam.
Później oprowadził nas po kilku fajnych miejscach, poznał ze swoją dobrą znajomą, nauczył mnie grać na gitarze zapalniczką, po czym zaprosił do siebie.

Nocny Triest.








Człowiek cień, a tyłu fontanna, z której przestała płynąć woda, gdy tylko włożyłam do niej stopy...



























 Pobytu w jego mieszkaniu nigdy nie zapomnę. Klimat domu w Italii rzeczywiście jest niepowtarzalny. Zapach kawy o poranku i uśmiech włoskiego papy, który widzi Cię po raz pierwszy w życiu.
Po śniadaniu (kawa i ciastko) Gabriel odprowadził nas na autobus, którym wyjechaliśmy poza miasto. 

Taki tam... Widok z balkonu.

- Zjadłabym drugie śniadanie.
- Drugie? Ja bym zjadł pierwsze...

czwartek, 21 września 2017

Sweet sixteen






-Ej to ile się już znamy?
- No chyba w tym roku sweet sixteen.
- To co jutro sobie zrobimy rocznicę?
- Ale dziesiątą obchodziłyśmy w lipcu…
- No i?

Nie wiem czy ten wpis powinien się tutaj pojawić. Czy jest o podróży? Hmm… w przenośni na pewno. Czy po takiej przygodzie mogłabym powiedzieć, że do niczego mnie nie zobowiązała i że mogę (wysnuwszy wcześniej wnioski) to po prostu zostawić za sobą? No cóż… Zdecydowanie nie. Albowiem dzisiaj będzie o osobie, która wytrzymała ze mną 80% mojego życia. 

Dawno, dawno temu (jakieś 16 – 17lat) była sobie mała Zuzia (dużo się nie zmieniło…), która poznała małą Monikę (tu również niewiele). I tak się zaczęło. Chociaż żadna z nas tego nie pamięta.

Przez tyle lat przydarzyło nam się naprawdę wiele dziwnych i śmiesznych przygód, ale żeby napisać cokolwiek o podróżach, to może wspomnę o tym, jak kiedyś zostałyśmy porzucone przez grupę na zielonej szkole w Zakopanym. 

Miałyśmy wtedy całe 10 lat i podczas liczenia dzieciarni przy wyjściu z pensjonatu spytałyśmy nauczycielki, czy możemy wrócić po czapki. Jakoś nie dotarło do mnie, że rytmiczne kiwanie głową (kojarzycie takie pieski kiwaczki w samochodach?) może oznaczać po prostu skrupulatne rachowanie głów, a nie zgodę. W związku z tym, gdy wracałyśmy już z pokoju (swoją drogą z pustymi rękami, bo nie znalazłyśmy w nim czapek), klamka złożyła nam pewną namiętną propozycję… Do całowania (szczególnie przedmiotów nieożywionych) z racji wieku byłyśmy nastawione raczej negatywnie, więc dziarska gaździna, stała się dla nas wybawieniem. Dzięki niej mogłyśmy rozpocząć pościg za naszą grupą. Niestety, gdy przybyłyśmy na miejsce posiłków, uczniów z naszej szkoły już tam nie było. Okazało się że wszyscy poszli pod skocznię, która znajdowała się w odległości rzutu bidetem (jedno z naszych dziwnych powiedzonek) od restauracji. Ostatecznie grupa była łaskawa poczekać na nas dopiero na Krupówkach, jakąś godzinę później.

Po tylu latach naszym głównym osiągnięciem jest to, że:

- potrafimy porozumiewać się za pomocą jedynie mimiki, nawet tego nie zauważając (wszak „Mowa jest źródłem nieporozumień”);
- dorabiać na bieżąco chórki do piosenki, w której tekst na poczekaniu zmyśliła druga, oczywiście w trakcie występu konkursowego – inaczej nie ma całej zabawy;
 - wplątywać się w najgłupsze sytuacje pod słońcem;
-  w rekordowym tempie oddzielać fasolę od mięsa w pewnym bretońskim daniu i zrzucać niepożądaną stertę na talerz tej drugiej.

Nowa fura.


Najlepsze backstage zawsze z Moniką.
 



Podejrzewam, że powinnam tutaj napisać jeszcze coś ckliwego o tym, że Monika zawsze potrafi mnie pocieszyć (naprawdę zawsze), że skoro „sędziwością u ludzi jest mądrość” to straszne z niej próchno i że nie znam drugiej osoby, która pracowałaby nad sobą tak ciężko, ale zrobi jej się strasznie głupio jak to przeczyta, więc zostawię was po prostu z przetłumaczonym cytatem z mądrego magnesu na lodówce starszej pani:


poniedziałek, 18 września 2017

Lublana




Gdy dzisiaj rano otworzyłam lodówkę i zobaczyłam swój kubek, odstawiony tam po ostatniej próbie stworzenia czegoś na bloga. Spojrzałam na smutne kakao, które przemówiło do mnie cichym głosem:
- To już chyba tydzień jak tu stoję… Zdążyłam wyewoluować, tworzę swoją kulturę i zaczynam mówić.
Ja natomiast, przytłoczona wyrzutami sumienia do tego stopnia, że nie zastanawiałam się nawet dlaczego kakao mówi do mnie żeńskim głosem, zaczęłam się tłumaczyć:
- Przecież zmontowałam filmik i podkład do niego. To fakt, nie mogłam go wstawić, bo gdy śpiewałam, od razu wychodziło na jaw, że mam zapchany nos. W związku z tym napisałam kilka tekstów (i zrobiłam jeden film), które po namyśle trafiły do folderu „Szuflada”. Do tego egzamin w tzw. "kampanii wrześniowej”, rodzina, praca, szkoła, a później choroba zwana: zatokus na pół mózgus (nie polecam) no i oczywiście Bach.
- Jestem zawiedzione – wyszeptało kakałko. – Poza tym, nie chcę stać obok surowego mięcha.
Tego było już za wiele, a wiec piszę.*

Nad ranem zebraliśmy manatki z plaży (niektórzy pobawili się też w morsów, choć podobno woda była ciepła) i wyruszyliśmy w drogę do Lublany. Rozdzieliliśmy się z Tomkiem i jego kaszkietem mocy, jednak dalej czuliśmy się bezpiecznie, bo jak wiecie Polacy są wszędzie.
Przykład malarstwa prehistorycznego, wykonanego prawdopodobnie przez przodków szlachetnych Polan. Obok pomnik żywej natury pod tytułem: "Słowiański przykuc".

Potwierdzeniem powyższego zdania było również to, że w zatoczce przy której łapaliśmy stopa, stali już dwaj mili rodacy. 

Ja tam bym go podwiozła.
Tym razem zamiast sprzymierzać się i czekać na busa, grzecznie poczekaliśmy na swoją kolej. Próbowaliśmy kilka godzin, ale kierowcy zazwyczaj zmierzali do Włoch, a nie Słowenii. Ewentualnie nie wyglądaliśmy przekonująco. Nie rozumiem czemu…

Jak widać metod próbowaliśmy różnych. 

Po jakimś czasie lekko zdegustowana pomyślałam: „Boże, zatrzymaj kogoś wreszcie, proszę!”. Zatrzymało się granatowe Reno. Okazało się, że kobieta w środku wcale nie chciała nas wziąć, tylko musiała odebrać telefon (przypadek?), ale gdy zobaczyła nasze miny, stwierdziła, że podwiezie nas do granicy. Tego dnia wiozły nas jeszcze dwie osoby, z którymi rozmawialiśmy po słoweńsku (powoli zaczynam wierzyć w swoje zdolności językowe).


Lublana sprawiła, że poczułam się jak w domu, będąc od niego oddaloną o ponad tysiąc kilometrów. Komunistyczna zabudowa, powojenne chodniki i naprawdę małe rozmiary jak na stolicę państwa.


Pierwsza rzecz, która nas zaskoczyła to droga do Mostu Szewców, który od wieków jest głównym wejściem do historycznej części miasta. Swoją nazwę zawdzięcza sprytnym rzemieślnikom, którzy sprzedawali na nim swoje wyroby, żeby uniknąć podatku, który trzeba byłoby zapłacić rozkładając towar w centrum. Aktualnie cała niezwykłość tego miejsca polega na butach które kołyszą się na liniach wysokiego napięcia. Gdy tylko je zobaczyłam zapragnęłam, aby obuwie zajmujące znaczną część mojego plecaka dołączyło do tej pięknej kolekcji. Po tylu kilometrach razem, buty sportowe ciążyły mi prawie jak drewniane chodaki i zrozumiałam dlaczego Cejrowski chodzi boso. Po chwili jednak przyszedł czas na refleksje, że jednak są mi potrzebne i jeżeli miałabym porzucić moje zacne adidasy, to tylko na chwilę w celu wietrzenia (w końcu to nie uszy).  Niemniej jednak często człowiek staje w obliczu wyzwań nie do zrealizowania. Tak też było i w moim przypadku, gdy zorientowałam się, że buty dorosły mi co prawda do pięt, ale nie dalej, więc są jeszcze za małe by pokonać lęk wysokości. (No dobra, po prostu jestem za niska…) 

Niektórych jednak wiszące obuwie zainspirowało...






Nie znam się na wędkowaniu, ale to chyba dobra przynęta.
Gdy dotarliśmy do starej części miasta, poczułam się naprawdę szczęśliwa. Byłam wreszcie w jakimś mieście, którego jeszcze nie widziałam i każdym zmysłem próbowałam wchłonąć jego słowiańsko – bałkański klimat. Muzyka płynęła z każdego zakamarka, roznosząc zapach świeżych bułeczek. Zachodzące słońce przeglądało się w oknach kamienic i w śliskim bruku pod stopami. Ale najbardziej zajmujący byli ludzie: naturalni, serdeczni i mądrzy.
Mądrość widać było nawet na fasadach budynków.


Biegające po rynku dzieci, trzymające się za ręce pary i przygarbiona, zmęczona życiem babcia z wózkiem pełnym warzyw, która jakby rozpłynęła się w powietrzu, gdy próbowaliśmy ją dogonić. Czasami takie pozornie błahe chwile uczą człowieka życia. Nie wiem już, jak wyglądała ta staruszka, w pamięci utkwiły mi tylko jej niebieskie oczy. Spojrzenie, które nauczyło mnie, by nigdy nie czekać z udzieleniem pomocy, bo szansa może się niespodziewanie rozpłynąć gdzieś za rogiem.


Pieniądze szczęścia nie dają! Co innego czekolada.
Po wchłonięciu wołowego rosołku na ogromnym talerzu, poczułam się na tyle dobrze, że postanowiłam po prostu siąść na pierwszej ławce, która będzie poza zasięgiem innych fal dźwiękowych i trochę pograć. To niesamowite uczucie, kiedy możesz robić to co kochasz bez lęku i panicznej tremy, powodującej coś na kształt Parkinsona. Dawać kawałek siebie i patrzeć jak twoja ciężka praca sprawia, że ludzie stają się szczęśliwsi: dzieci podchodzą zaciekawione, pary przystają na chwilę i patrzą sobie głęboko w oczy, a staruszkowie z Hiszpanii pytają czy mogłabym zagrać im coś Tárregi.
Dopiero wtedy uświadomiłam
sobie jak piękne miałam marzenie
i jakie to wspaniałe, że udaje mi się je spełniać.



Mniej więcej po godzinie, konkurencja zrobiła się tak głośna, że zwabiła i mnie. Cóż, przegrać z takim rywalem (orkiestra dęta) to zaszczyt, dlatego nie byłam mściwa i wieczorem nawet pomogłam im troszkę rozruszać imprezę. W tłumie spotkałam Klarę, Ivana i Simona poznanych poprzedniego dnia na plaży w Alpach. Spędziliśmy razem miły wieczór, podczas którego dowiedzieliśmy się ile wynosi mandat za spanie w miejscu publicznym w Austrii. O ile ja się spodziewałam, to zacny Piotr przeraził się, ile mógł kosztować nas pobyt w ratuszowym hotelu. Wtedy stwierdziłam, że powinniśmy iść za ciosem i skoro tata zawsze nazywał mnie księżniczką (to akurat była obelga, ale wówczas przemilczałam ten fakt), to może powinniśmy, za radą Klary, spać dzisiaj na zamku. Wtedy też narodziło się moje nowe motto:
“Crazy idea it’s good idea!”

 Tę noc jednak spędziliśmy w hostelu, a rano czyściutcy i pełni sił zaczęliśmy zwiedzać miasto.

No dobra, nie będę kłamać. Każdy kto mnie zna wie, że najpierw zabrałam się za małe co nieco. Dlatego tutaj muszę wspomnieć o kuchni słoweńskiej.


Uwaga! Przed przeczytaniem treści następnego akapitu, zapoznaj się ze stanem treści swojego żołądka, gdyż każde słowo przeczytane w stanie głodu, zagraża twemu życiu lub zdrowiu.




Kuchnia słoweńska nie różni się zbytnio od polskiej, ale widać w niej znaczne wpływy węgierskie i włoskie. Przepyszne owoce, rosół wołowy, zupa grzybowa, kiełbasa, smażony biały ser, pomidory i papryka, a także rukola. Przepyszne knedle ze śliwką z dodatkiem startego jabłka i wino pachnące jak sfermentowany kompot. Ciepłe, malutkie, miękkie bułeczki, (przystawka do wszystkiego) które są na tyle kuszące, by chować je potajemnie w plecaku, gdy mięsień spożywczy nie może sobie już z nimi poradzić. Jednak największym odkryciem był syrop z przysmaku Kubusia Puchatka, a także mięty i melisy, idealny na południowy upał (dalej szukam odpowiedniego gatunku miodu, aby go odtworzyć). 

Potraficie streścić życie na jednej serwetce?
Co jest najlepsze w słoweńskiej kuchni? Oczywiście duże porcje. Co jest najgorsze? Cóż… chyba brak gniazdek w McDonaldzie. Na szczęście nasze poszukiwania (a może moja gitara) sprawiły, że zostaliśmy dostrzeżeni przez urocze małżeństwo. Poznaliśmy
97- letniego staruszka i jego żonę. Po raz kolejny przekonałam się, że dobro i piękno jest nieczułe na barierę językową. Beztroski pan znał słoweński, niemiecki i francuski. My dysponowaliśmy polskim, angielskim, hiszpańskim i szczątkowym rosyjskim. Nie przeszkodziło nam to jednak w porozumieniu. 
Teściowa.




Po napełnieniu brzuchów rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Gdy tylko usłyszałam o „ Mieście Smoków”, wiedziałam, że będzie wyjątkowe. Oprócz historii o zabitym przez  Jazona potworze, jest też inne wytłumaczenie tej nazwy. 
W czasach pre-chrześcijańskich smok zawsze był symbolem wody, której w Lublanie nie brakuje, a także czujności i pieczy. Dlatego też całego miasta bronią te piękne gady. Najbardziej okazałe i fotogeniczne znajdują się na „Smoczym Moście” nazywanym przez mieszkańców Lublany „Mostem teściowej”. Chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego… 

 





Po całym dniu zwiedzania, bardzo chciałam zrealizować swój kaprys o drzemce na dziedzińcu pałacu. Podczas drogi na szczyt, która wiła się stromą uliczką okalającą wzgórze, napotkaliśmy, jak mi się wydawało, urocze miejsce. Przytulna wnęka w kamiennym murze, stara latarnia otulona bluszczowym szlafrokiem i tajemnicze stare, drewniane drzwi.
- O wow! Zostańmy tutaj!
- Jesteś pewna? – zapytał nieśmiało duży Piotruś.
- Ale oczywiście! Zobacz jak tu uroczo. Poczekaj zrobię zdjęcie!
Podeszłam pewnym krokiem zachwycona miękkim światłem starej latarni, po czym spojrzałam na drzwi i zatrzymałam się w pół kroku. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Nie było żadnych drzwi… 
Widząc mroczny korytarz wchodzący w głąb góry, poczułam się bardzo nieswojo i cofnęłam się dwa kroki.
- Chyba jednak się rozmyśliłam. Wracajmy.

 
Piotr kiwnął głową ze zrozumieniem. Odwróciliśmy się na zmęczonych piętach i rozpoczęliśmy szybką wędrówkę w dół wzgórza. Po kilku metrach mój towarzysz podróży zaczął zanosić się ironicznym śmiechem (przywilej ludzi inteligentnych, więc dla niepoznaki musiałam mu zawtórować).




Jako że adrenalina wytworzona sceną jak z horroru ( swoją drogą, dlaczego ci wszyscy bohaterowie wchodzą do takich ciemnych korytarzy?! Chyba tylko na potrzeby akcji…) działała tylko przez chwilę, w dalszym ciągu potrzebowałam bezpiecznego i oświetlonego miejsca na malutką drzemkę. 

Zarówno bezpieczeństwo jak i światło zapewnił mi szalenie przystojny mężczyzna.

Oto i on.


Po jakiejś godzince zmieniliśmy miejsce na rynek. Tam spotkaliśmy czarodzieja, który potrafił swoimi skrzypcami wyczarować łabędzia (Camille Saint-Saëns) i „niezatapialny" statek (Titanic). Zdołał także przekonać mnie, że czas już pożegnać się z tym cudownym miastem (Time to say goodbye).







W Lublanie zostaliśmy prawie cztery dni. Czemu aż tyle? No cóż klimat. Można być dziwakiem artystą,  cały dzień nosić buty na kiju, wieczorem siadać na środku deptaka, do północy tańczyć na rynku z tłumem, do trzeciej w nocy słuchać skrzypka grającego najbardziej romantyczne utwory świata. O wschodzie słońca zachwycać się światem razem z głośnymi ptakami albo świerszczami i z uśmiechem patrzeć na ludzi wykładających swoje świeże, pachnące towary na targowisku. W dzień adoptować drużynę piłkarskich wróbli, grających pod średniowieczno-współczesnym zamkiem ziemniaczaną piłką, żeby później samemu biegać wraz z roześmianymi dziećmi za bańkami mydlanymi.





*Historia o kakao zmyślona, jeszcze (już?) nie jest ze mną aż tak źle, żeby słyszeć głosy…