piątek, 25 sierpnia 2017

Wiedeń





Burza. Parapet. Ciepła misiowata bluza. Miękkie światło małej lampki. Sierpniowa melancholia. Kakao wiedziało kiedy zejść ze sceny, wybrało niepokonany blok mojej mamy. Gorąca czekolada odeszła cicho, bez pożegnania. Została przy mnie wierna zielona herbata i preludium deszczowe. Wcześniej nie mogłam pisać. Musiałam zmoknąć.

Czy da się być pierwszy raz w tym samym miejscu, którym już się było? Pewnie nie, bo jak pisała noblistka „Nic dwa razy się nie zdarza” . Ale Wiedeń się zdarzył. Albo po prostu tym razem patrzyłam na niego oczami mojego towarzysza podróży.

Swoją wycieczkę zaczęliśmy od stworzenia genialnych tortilli. Użyliśmy do tego sosu fajito, kiszonek z małego słoiczka i znalezionej na tej samej sklepowej półce kukurydzy. Jej niestety nie udało nam się użyć, ponieważ gdy tylko ją otworzyliśmy, okazało się że jest…

  
  pasztetem. 
(Moim zdaniem żadna inna Majka, którą znam, absolutnie nie zasługuje na miano „pasztetu”)


Katedra św. Szczepana, zachwyciła nas pięknem gotyckich zdobień. Z niesmakiem jednak patrzyliśmy na eklektyczne połączenie ich z barokowymi elementami.
 
   











Po kilku minutach dla ducha, przystąpiliśmy do następnego punktu programu, którym był jak zwykle mechanizm Piotrusiowego szczęścia. Cały zachodzący proces jest oczywiście ściśle tajny i nosi kryptonim „Kawa”. Tym razem wiedeńska. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że dla wytwornych Austriaków słowo „malange” ma odmienne znaczenie. 

Nasz zachwyt idealnie symetryczno - klasycystycznym Wiedniem, przerwał 30- metrowy żołnierz Armii Czerwonej. Ku naszemu zdziwieniu, nie przeszkadzał nikomu oprócz nas. Jednak wbrew naszym, negatywnie nastawionym do komunizmu, poglądom politycznym, zostaliśmy pod tym pomnikiem kilka godzin, aby trochę porozmawiać, pośpiewać i powielbić (oczywiście nie żołnierza, a Stwórcę). Z bardzo przyjemnej rozmowy z dwiema Rosjankami, na temat bezpieczeństwa w Wiedniu, wyrwał nas Tomek, który poinformował nas o Festiwalu Filmowym pod Ratuszem.

 Nasz plan na przetrwanie kolejnych kilku godzin w tym cudnym mieście opierał się więc na oglądaniu filmów przez pół nocy, może z przerwą na drzemkę oraz na powitaniu nowego dnia pełnego przygód wraz ze wschodem słońca. Przybyliśmy pod Ratusz, usadziliśmy się wygodnie, nawet udało mi się oszukać samą siebie, że nie jest tak zimno i wtedy (po jakichś 5 minutach) festiwal dobiegł końca.

 










Wtedy też zagadał do nas chłopak z gitarą i ogromnym plecakiem. Najwidoczniej był dużo bardziej doświadczony od nas, bo pierwszym jego pytaniem było : „ Hello! Where are you from?”.  

 Rafał z Białegostoku, bo tak nazywał się nasz nowy kolega, wpadł również na genialny pomysł, aby przespać się za sceną, czyli w krużgankach najbardziej turystycznego miejsca w całym Wiedniu. Pewnie gdybym nie była tak zmęczona, brudna, przeziębiona i po raz kolejny zajęta błogosławieniem mamy za sweter, nie zgodziłabym się. Jednak w tej sytuacji zlekceważyłam zdrowy rozsądek  i wsłuchałam się jedynie w zapewnienia moich towarzyszy, że w ramach imprezy nie ma na tym terenie patrolu policji, a tylko ochrona wewnętrzna festiwalu. Natomiast każde inne miejsce, nawet na marną egzystencję, a co dopiero drzemkę, będzie niebezpieczne. Wychodząc z założenia (zresztą bardzo słusznego), że pod latarnią najciemniej, poszłam spać obok trzech, przystojnych i groźnie wyglądających mężczyzn.
 

 Bo w życiu trzeba wiedzieć, gdzie śpiwór rozłożyć.



Na fladze widać ilość hotelowych gwiazdek.


Następnego dnia obudził mnie wschód słońca z widokiem na katedrę św. Szczepana.






 No dobra… to nie do końca prawda, bo o godzinie 5:30 obudziła nas ekipa myjąca bruk, gdzieś po drugiej stronie sceny. Nieziemski widok promieni słońca tańczących w neogotyckich arkadach, był skutkiem ubocznym. W dodatku, romantyczny wiatr rozsypał w ciągu nocy płatki czerwonych rododendronów. 
Zebraliśmy się tuż przed przybyciem ochrony, z czego nie jestem może bardzo dumna, za to szalenie wdzięczna, bo mandat z Austrii, to najgorsza i najdroższa pamiątka jaką mogłabym sobie wymarzyć. Z drugiej strony, od teraz mogę chwalić się, że spędziłam noc w dwunastogwiazdkowym hotelu.





Następnym punktem programu był Volksgarten, w którym niektórzy umyli stopy (nie gwarantuję, że róże nie umarły z tego powodu) i Biblioteka Narodowa, gdzie niczym kulturyści (szkatuła, baniaki, czajniczek) pozowaliśmy do zdjęć robionych przez turystów. 




A może wszystkim chodziło o zdjęcie tego pomnika… Kto wie? Na wszelki wypadek, daliśmy zrobić zwiedzającym zdjęcia również bez naszych pięknych sylwetek w kadrze.





Przechadzając się po Wiedniu miałam wrażenie, że dawni mieszkańcy tego miasta chorowali na megalomanię, co absolutnie nie jest niczym złym, jeżeli objawia się w ten sposób. Nawet McDonald  wygląda tam monumentalnie. W związku z tym nie dość, że Polacy zajęli wszystkie gniazdka w całym pomieszczeniu, to jeszcze fotografowali sufit. Jednak dla mnie największą atrakcją była toaleta. Ogólnie rozważam napisanie poradnika: „Podróżnicza Kamasutra, czyli 69 sposobów jak umyć się w McDonaldzie”…

Pożegnaliśmy Rafała, zwiedziliśmy operę i udaliśmy się na camping, po drugiej stronie miasta. Niestety moje „szamańskie zdolności” przyciągnęły ulewę i o praniu nie było mowy. Umyci, wypachnieni i uczesani, a w 50% nawet wymalowani, poszliśmy na koncert muzyki stricte wiedeńskiej. Po wysłuchaniu najsłynniejszych dzieł Mozarta, Haydna i Straussa, dostaliśmy smsa od Tomka, że uprał nam rzeczy ręcznie, a jak się później okazało, rozwiesił je na odciętej na tę okazję lince od namiotu… Cały Tomasz Dobrodziej. 

Tamtą noc wspominam bardzo dobrze. Po raz pierwszy w życiu uderzyłam głową w żyrandol! Był on wprawdzie zrobiony z kapelusza i telefonu z włączonym fleszem. Do tego podwieszony na haczyku w namiocie, na wysokości około metra, ale jest to doświadczenie, które zmienia człowieka na zawsze. Szczególnie gdy ma się 160 cm wzrostu. Otumaniło mnie to do tego stopnia, że gdy Tomek spytał, czy już się spakowałam, skierowałam na niego nic niewidzące oczy i odpowiedziałam monotonnym głosem, jakby z oddali:
- „ Nie, masowałam sobie stópkę”

Potem zostałam poddana kolejnej próbie. Musiałam leżąc, podskoczyć na tyle, by umożliwić chłopakom poprawienie karimaty. Wiecie jak wygląda gąsieniczka, gdy zmienia gałązkę po której ma chodzić? Najpierw bez lęku rzuca się przednimi odnóżami na nowe terytorium, po czym przesuwa koniec swojego ciałka, powodując, że tylne nóżki znajdują się obok aparatu gębowego. Zwija się przy tym w precel. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że karimata pozostała na swym miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz