wtorek, 29 sierpnia 2017

Faaker See





Z Wiednia było dosyć trudno się wydostać. Nie było to spowodowane nieprzychylnością ludzi do autostopowiczów, a raczej niechęcią Piotrka do opuszczania tego miasta. Po dwóch godzinach złapaliśmy na stopa policjanta, który jechał do rodzinnej miejscowości na granicy Austrii, Włoch i Słowenii.


 
W Villach,
bo tak się nazywało to urocze miasteczko, zjedliśmy bajeczną pizze, uzupełniając niezbędne nienasycone kwasy tłuszczowe. Gdybyśmy zostali trochę dłużej, zapewne poprosilibyśmy o kolejną butelkę oliwy, tłumacząc, że to wyborny rocznik… 





Rozłożyliśmy się w gąszczu nad rzeką. Chłopcy nawet zrobili stojak na pranie, oczywiście wyginając do tego sosnę. Jak zwykle szara taśma jest niezastąpiona.
Niestety rano, gdy wyciągałam swój plecak z namiotu Tomka (tam było więcej miejsca), pomimo usilnych starań, udało mi się go obudzić. Zapytał mnie wtedy:
- Idziesz na spacer?
- Tak.
- No ok.

Jak się później okazało, wcale nie „ok”, bo po godzinie dostałam telefon:
- Wiem, że kobiety długo się przebierają, ale nie ma Cię już godzinę!

Jak widać ktoś się jeszcze o mnie martwi na tym łez padole. Przez ową godzinę, owszem poszłam się przebrać, ale zdążyłam też zwiedzić uroczą, alpejską wioskę, w której zatrzymał się czas.



Pomodlić się w gotyckim kościele, który od poprzedniego dnia wołał mnie tęsknymi dzwonami.





Oswoić pumę, zrobić zakupy na cały dzień i sprawdzić nam odjazdy autobusów do pobliskiego jeziora. 




Wyjątkowo krwiożercze zwierzę

Zaszczytna nazwa tego zbiornika wodnego:
Faaker See, powodowała, że zarówno Tomuś jak i Piotruś cały czas posądzali mnie o słownictwo, które nie przystoi damie.





Ku naszemu zdziwieniu, prawo budowlane pozwala stawiać domy tuż na brzegu jeziora, więc znalezienie publicznej plaży zajęło nam trochę czasu. Teraz już wiem, że „alpejskie czyste jezioro” to nie tylko powiedzonko. Woda była krystaliczna, a wręcz przezroczysta. Niestety średnia głębokość tego „jeziorka” była dziesięć razy większa niż mój wzrost.
 


 














Oprócz odkrycia wejścia do Matrixa, spożycia burka, czyli potrawy, która w całych Alpach i na Bałkanach dumnie zajmuje miejsce hamburgerów (a może raczej hot dogów) oraz poznania Austriaczki i dwóch wenecjan, nie zrobiliśmy tego dnia zbyt wiele. Może tyle, że przeszliśmy się na camping, w którym nie było dla nas miejsca. W związku z tym po całym dniu swimmingu, smażingu i plażingu, rozbiliśmy namioty na plaży. Widok wschodu słońca nie do kupienia kartą Mastercard. 



piątek, 25 sierpnia 2017

Wiedeń





Burza. Parapet. Ciepła misiowata bluza. Miękkie światło małej lampki. Sierpniowa melancholia. Kakao wiedziało kiedy zejść ze sceny, wybrało niepokonany blok mojej mamy. Gorąca czekolada odeszła cicho, bez pożegnania. Została przy mnie wierna zielona herbata i preludium deszczowe. Wcześniej nie mogłam pisać. Musiałam zmoknąć.

Czy da się być pierwszy raz w tym samym miejscu, którym już się było? Pewnie nie, bo jak pisała noblistka „Nic dwa razy się nie zdarza” . Ale Wiedeń się zdarzył. Albo po prostu tym razem patrzyłam na niego oczami mojego towarzysza podróży.

Swoją wycieczkę zaczęliśmy od stworzenia genialnych tortilli. Użyliśmy do tego sosu fajito, kiszonek z małego słoiczka i znalezionej na tej samej sklepowej półce kukurydzy. Jej niestety nie udało nam się użyć, ponieważ gdy tylko ją otworzyliśmy, okazało się że jest…

  
  pasztetem. 
(Moim zdaniem żadna inna Majka, którą znam, absolutnie nie zasługuje na miano „pasztetu”)


Katedra św. Szczepana, zachwyciła nas pięknem gotyckich zdobień. Z niesmakiem jednak patrzyliśmy na eklektyczne połączenie ich z barokowymi elementami.
 
   











Po kilku minutach dla ducha, przystąpiliśmy do następnego punktu programu, którym był jak zwykle mechanizm Piotrusiowego szczęścia. Cały zachodzący proces jest oczywiście ściśle tajny i nosi kryptonim „Kawa”. Tym razem wiedeńska. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że dla wytwornych Austriaków słowo „malange” ma odmienne znaczenie. 

Nasz zachwyt idealnie symetryczno - klasycystycznym Wiedniem, przerwał 30- metrowy żołnierz Armii Czerwonej. Ku naszemu zdziwieniu, nie przeszkadzał nikomu oprócz nas. Jednak wbrew naszym, negatywnie nastawionym do komunizmu, poglądom politycznym, zostaliśmy pod tym pomnikiem kilka godzin, aby trochę porozmawiać, pośpiewać i powielbić (oczywiście nie żołnierza, a Stwórcę). Z bardzo przyjemnej rozmowy z dwiema Rosjankami, na temat bezpieczeństwa w Wiedniu, wyrwał nas Tomek, który poinformował nas o Festiwalu Filmowym pod Ratuszem.

 Nasz plan na przetrwanie kolejnych kilku godzin w tym cudnym mieście opierał się więc na oglądaniu filmów przez pół nocy, może z przerwą na drzemkę oraz na powitaniu nowego dnia pełnego przygód wraz ze wschodem słońca. Przybyliśmy pod Ratusz, usadziliśmy się wygodnie, nawet udało mi się oszukać samą siebie, że nie jest tak zimno i wtedy (po jakichś 5 minutach) festiwal dobiegł końca.

 










Wtedy też zagadał do nas chłopak z gitarą i ogromnym plecakiem. Najwidoczniej był dużo bardziej doświadczony od nas, bo pierwszym jego pytaniem było : „ Hello! Where are you from?”.  

 Rafał z Białegostoku, bo tak nazywał się nasz nowy kolega, wpadł również na genialny pomysł, aby przespać się za sceną, czyli w krużgankach najbardziej turystycznego miejsca w całym Wiedniu. Pewnie gdybym nie była tak zmęczona, brudna, przeziębiona i po raz kolejny zajęta błogosławieniem mamy za sweter, nie zgodziłabym się. Jednak w tej sytuacji zlekceważyłam zdrowy rozsądek  i wsłuchałam się jedynie w zapewnienia moich towarzyszy, że w ramach imprezy nie ma na tym terenie patrolu policji, a tylko ochrona wewnętrzna festiwalu. Natomiast każde inne miejsce, nawet na marną egzystencję, a co dopiero drzemkę, będzie niebezpieczne. Wychodząc z założenia (zresztą bardzo słusznego), że pod latarnią najciemniej, poszłam spać obok trzech, przystojnych i groźnie wyglądających mężczyzn.
 

 Bo w życiu trzeba wiedzieć, gdzie śpiwór rozłożyć.



Na fladze widać ilość hotelowych gwiazdek.


Następnego dnia obudził mnie wschód słońca z widokiem na katedrę św. Szczepana.






 No dobra… to nie do końca prawda, bo o godzinie 5:30 obudziła nas ekipa myjąca bruk, gdzieś po drugiej stronie sceny. Nieziemski widok promieni słońca tańczących w neogotyckich arkadach, był skutkiem ubocznym. W dodatku, romantyczny wiatr rozsypał w ciągu nocy płatki czerwonych rododendronów. 
Zebraliśmy się tuż przed przybyciem ochrony, z czego nie jestem może bardzo dumna, za to szalenie wdzięczna, bo mandat z Austrii, to najgorsza i najdroższa pamiątka jaką mogłabym sobie wymarzyć. Z drugiej strony, od teraz mogę chwalić się, że spędziłam noc w dwunastogwiazdkowym hotelu.





Następnym punktem programu był Volksgarten, w którym niektórzy umyli stopy (nie gwarantuję, że róże nie umarły z tego powodu) i Biblioteka Narodowa, gdzie niczym kulturyści (szkatuła, baniaki, czajniczek) pozowaliśmy do zdjęć robionych przez turystów. 




A może wszystkim chodziło o zdjęcie tego pomnika… Kto wie? Na wszelki wypadek, daliśmy zrobić zwiedzającym zdjęcia również bez naszych pięknych sylwetek w kadrze.





Przechadzając się po Wiedniu miałam wrażenie, że dawni mieszkańcy tego miasta chorowali na megalomanię, co absolutnie nie jest niczym złym, jeżeli objawia się w ten sposób. Nawet McDonald  wygląda tam monumentalnie. W związku z tym nie dość, że Polacy zajęli wszystkie gniazdka w całym pomieszczeniu, to jeszcze fotografowali sufit. Jednak dla mnie największą atrakcją była toaleta. Ogólnie rozważam napisanie poradnika: „Podróżnicza Kamasutra, czyli 69 sposobów jak umyć się w McDonaldzie”…

Pożegnaliśmy Rafała, zwiedziliśmy operę i udaliśmy się na camping, po drugiej stronie miasta. Niestety moje „szamańskie zdolności” przyciągnęły ulewę i o praniu nie było mowy. Umyci, wypachnieni i uczesani, a w 50% nawet wymalowani, poszliśmy na koncert muzyki stricte wiedeńskiej. Po wysłuchaniu najsłynniejszych dzieł Mozarta, Haydna i Straussa, dostaliśmy smsa od Tomka, że uprał nam rzeczy ręcznie, a jak się później okazało, rozwiesił je na odciętej na tę okazję lince od namiotu… Cały Tomasz Dobrodziej. 

Tamtą noc wspominam bardzo dobrze. Po raz pierwszy w życiu uderzyłam głową w żyrandol! Był on wprawdzie zrobiony z kapelusza i telefonu z włączonym fleszem. Do tego podwieszony na haczyku w namiocie, na wysokości około metra, ale jest to doświadczenie, które zmienia człowieka na zawsze. Szczególnie gdy ma się 160 cm wzrostu. Otumaniło mnie to do tego stopnia, że gdy Tomek spytał, czy już się spakowałam, skierowałam na niego nic niewidzące oczy i odpowiedziałam monotonnym głosem, jakby z oddali:
- „ Nie, masowałam sobie stópkę”

Potem zostałam poddana kolejnej próbie. Musiałam leżąc, podskoczyć na tyle, by umożliwić chłopakom poprawienie karimaty. Wiecie jak wygląda gąsieniczka, gdy zmienia gałązkę po której ma chodzić? Najpierw bez lęku rzuca się przednimi odnóżami na nowe terytorium, po czym przesuwa koniec swojego ciałka, powodując, że tylne nóżki znajdują się obok aparatu gębowego. Zwija się przy tym w precel. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że karimata pozostała na swym miejscu.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Znojmo






 Czasami nie musisz wiedzieć, gdzie tak naprawdę jesteś. Ważne, byś wiedział dokąd zmierzasz. Tym razem była to wylotówka do Austrii. 
 
Droga do autostrady wiodła przez malutką, uroczą wieś. Kawałek polnej ścieżynki przechodził obok zagajnika ze stawem, zamieszkałym przez niezidentyfikowane obiekty pływające. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę, aby napełnić nasze spragnione, gliniane naczynia rosą.

Gdy dotarliśmy na wylotówkę, czekał tam on - pełen nadziei na podwózkę chłopak. Samotnie i bez lęku spoglądał w oczy nieprzychylnym kierowcom. Uparcie stał na posterunku, nie okazując wcale swej niezwykłej siły, by miłosiernie dać zwykłym śmiertelnikom możliwość wzięcia go – z ich własnej nieprzymuszonej woli. Gdy zmierzaliśmy w jego stronę, przypadł nam zaszczyt oglądania uśmiechu równie promiennego, co słońce tańczące w jego złotych włosach.
- Hello! I’m Tom.
Rozmowa z nim była tak zajmująca, że dopiero po jakichś pięciu minutach powiedziałam:
- Oh! We didn’t ask you, where are you from?
- I live in village between Wrocław and Poznań.
- To fajnie. 

Dalsza część rozmowy potoczyła się w jeszcze milszym tonie, bo jak wiadomo, nieznajomy Polak za granicą od razu staje się niemal twoją rodziną. Od tamtej pory Piotrek łapał stopa, a my zastanawialiśmy się, kto weźmie aż tylu autostopowiczów. Po jakichś 10 minutach zatrzymał się młody Czech i wziął naszą trójkę (albo czwórkę licząc Stefano*). Piotrek siadł z przodu i dowiedział się wielu ciekawych rzeczy o naszych sąsiadach. Miedzy innymi: jaką ulgą dla wszystkich był aksamitny rozwód, że Skoda po czesku naprawdę znaczy „szkoda” i o kilku takich absurdach jak świętowanie w ateistycznym państwie wystąpienia Jana Husa, dzień po rocznicy przyjęcia chrztu przez Czechy dzięki „Cyrylowi i jego metodom”. 

Dowiadywał się takich niesamowitych rzeczy dopóki nie usnął, pozostawiając naszego kierowcę z rozmawiającymi po polsku autostopowiczami ( i tak mało było słychać przy
150 km/h i otwartych oknach, więc wcześniej nie przejmowaliśmy się tym za bardzo). 
Teoretycznie wystarczyłoby po prostu zmienić język i powiedzieć o czym do tej pory rozmawialiśmy. Niestety, tematem naszej dyskusji było akurat więzienie w centrum Siedlec, jak również to, że siedzą tam najgorsi kryminaliści. Gdy zorientowałam się, że Piotr odpłynął do krainy Morfeusza, żartowałam akurat, że dają tam dobre jedzenie, ale ciężko mi się stamtąd uciekało…

Ze zmianą języka, nastąpiła więc i zmiana tematu. Okazało się, że nasz kierowca jest gitarzystą i wokalistą w zespole punkowym o nazwie Víčko i właśnie zmierza na próbę przed festiwalem w jakiejś grocie w górach. Słyszeliście kiedyś o akustycznym punku? Jeśli nie, to zapraszam na ich kanał, a tutaj wrzucam linka do chyba najfajniejszego utworu:



Víčko zostawił nas na stacji benzynowej za Brnem, gdzie spożyliśmy posiłek i podzieliliśmy się resztką owoców (resztką, bo większość zjadł Stefano*). Wtedy też usłyszeliśmy o sekrecie super mocy Tomka, która tkwi w bordowej czapce. „Reszta jest milczeniem”…
 (Swoją drogą to zdanie jest alternatywną wersją pytania – „Mogę być winna grosika?”)


Piotrek mógł ponosić przez chwilę kaszkiet mocy. Ja nie, bo jak byłam mała wpadłam do kotła z czapkami...
Później ze smutkiem rozdzieliliśmy się, i próbowaliśmy łapać stopa przy wjeździe i wyjeździe ze stacji. Po godzinie nieustannych prób znowu się zjednoczyliśmy, aby na małą chwilkę oddać się rozmowie. Wtedy też zobaczyliśmy biało-czerwoną flagę, otuloną promieniami chylącego się ku zachodowi słońca. Flaga przymocowana była do plecaka Kuby, który razem z piękną Patrycją dziarsko maszerował w naszą stronę. Tym sposobem zyskaliśmy kolejnych ludzi do kolonizacji Europy.

Patrycja i Kuba okazali się przesympatyczną parą. Zmierzali oni do najbardziej popularnej, letniej destynacji Polaków, czyli Chorwacji. Jak widać, zastanawianie się, jak to złapać podwózkę, gdy na stacji czeka tłum autostopowiczów jest bardzo pomocne, bo po chwili zatrzymał się bus z sześcioma miejscami wolnymi. Chyba nie muszę dodawać, jak często zdarza się, by ktoś wziął na stopa aż pięć osób na raz i to samych Polaków…

 Dotarliśmy do Znojmo. Poszłam z Piotrkiem na najdłuższe zakupy w życiu. Normalnie ich nie lubię, ale te akurat były miłe. Może to zasługa tego, że pierwszy raz od dzieciństwa znowu jeździłam w wózku? Kto wie…
I jeszcze jedno: bariera językowa między Polakami i Czechami występuje, śladowo ale jednak. W związku z tym radzę wam dobrze: nie „szukajcie” niczego w Czechach. Bardzo dobrze wam radzę...

Wróciliśmy i zaczęliśmy szykować się do snu na zamykanej na noc stacji benzynowej. Tam Tomasz Dobrodziej uchronił nas przed pędzącą cysterną, rozstawiając na środku wyjazdu namiot. Gdy sytuacja została opanowana, wspólnie uzgodniliśmy, że kostka brukowa nie jest najlepszym miejscem na wbijanie śledzi, więc rozstawimy się na wysepce. 


Tam rozmawialiśmy bardzo długo, co wskazywał nam nie zegarek, a termometr, który o godzinie pierwszej w nocy dalej twierdził, że jest 18 stopni Celsjusza. Kiedy my, zwykli śmiertelnicy zakopaliśmy się w bluzach i śpiworach, Tomek - jak to superbohater, „w pogardzie mając tnące szpony mrozu”, siedział dalej w krótkich spodenkach. Podczas rozmowy dowiedziałam się bardzo wielu ciekawych rzeczy. Na przykład: czy wiedzieliście, że to bardziej brązowe od góry na pasztecie podlaskim to skórka? Nie pozostałam jednak dłużna Patrycji i powiedziałam jej o tym, że gdy spożywa się mielonkę w dużych ilościach, zaczyna się śpiewać jak Cher. 

Później wywiązała się rozmowa na temat ŚDM: naszych przygód, organizacji i tego, że papież dostąpił zaszczytu pomachania tylko do Tomka (który jako jedyny znajdował się na trasie jego przejazdu). 


Rano wywiązała się zażarta walka o to, kto pierwszy będzie łapał stopa. I niech was nie zwiedzie to sielankowe zdjęcie. W ramach pokazu siły Kuba wygrał wojnę z krwiożerczym namiotem. Patrycja zaprezentowała nam swoją miażdżącą moc robienia kanapek z pasztetem. Ja wyjęłam gitarę i sprawiłam, że prawie polała im się krew z uszu. 
Piotrek przedstawił siłę swoich mięśni.

Natomiast Tomek poszedł umyć kiełbasę.
























Wygrałam oczywiście ja i zaciągnęłam swoich jeńców na pole obok naszego obozowiska, aby tam zacząć strzelać…
 Oczywiście strzelać „fotki”.

Jacy piękni każdy widzi.
Poznaliśmy też spoko ziomka.
Który zapoznał nas ze swoją rodzinką
Podwiozła nas Węgierka, która dzięki temu, że wyszła za Polaka, mogła rozmawiać z nami w naszym ojczystym języku. Następny był wiedeńczyk, który bardzo ułatwił nam zwiedzanie tego miasta.
Po podboju Moraw, stanęliśmy jak Sobieski pod Wiedniem.




*Stefano to gitara