piątek, 29 września 2017

Triest

fot. Piotr



Gdy poranek przestał  otulać nas swymi lodowatymi łapskami, udaliśmy się na  poranną naradę w McDonaldzie. Była ona dla nas bardzo owocna, bo kawa zaczęła przekonywać moje wnętrze, że te dwie nieprzespane noce są niczym i ogólnie sen jest dla słabych.
Zaplanowaliśmy cały dzień włącznie z trasą. Zabookowałam nawet hostel w Wenecji, poznając tym samym numer karty kredytowej Piotrka (nie myli się ten, kto mówi, że podróże to inwestycja).
Gdy dotarliśmy na wylotówkę, stały już tam dwie Austriaczki (Wow! Po raz pierwszy nie Polki!) Później dołączyły do nas także dwie Włoszki, Słoweniec i jeszcze jedna starsza pani, której pochodzenia nie znaliśmy. Jednym słowem: tłok. Po trzech godzinach w słońcu, zmieniliśmy tabliczkę na „KP”. Oczywiście wtedy kierowcy zaczęli „kapować” i zatrzymał się lekarz, który został naszym przewodnikiem po Słowenii. Dzięki niemu pokochaliśmy ten „duży kraj w .rar” i na pewno kiedyś każde z nas wróci, żeby odkryć więcej tamtejszych tajemnic.
Rozmowa się kleiła: od historii ważniejszych miast,  kulturę, jedzenie i poczucie słowiańskiej wspólnoty, przez kryzys migracyjny, do ciekawostek geologicznych, aż po rady iście sommelierskie. Dlatego też nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w Koper. 

Adriatycka smażalnia turystów.


Po krótkim opłukaniu się w morzu, okazało się, że rezerwacji nie da się odwołać, więc warto chociaż spróbować dotrzeć do Wenecji. Niestety nie udało nam się tam dobrnąć. Mieliśmy jednak dużo szczęścia, bo do Włoch podwiózł nas bardzo przystojny mężczyzna, który przez 10 lat pracował jako barista w Wielkiej Brytanii. W związku z wykonywanym przez siebie zawodem, znalazł się od razu w krzyżowym ogniu pytań Pana Kawosza (Piotrek). Oczywiście, rozmowa o kawie nie byłaby kompletna, gdyby ktoś przy okazji nie wykpił moich upodobań kulinarnych. Tak oto stałam się żałosną turystką, która nie wiedzieć czemu jedzie do Włoch, skoro od małej czarnej woli wielki kubek słodkiego kakao z ociupinką kawy, do tego zalanej mlekiem…
 Noc spędziliśmy w Muggi – stolicy krwiożerczych komarów. Spaliśmy w namiocie rozstawionym w parku, do którego skierowała nas przemiła mieszkanka tego małego miasteczka. Na nasze szczęście była tłumaczką, której serce skradł Włoch, więc nie było problemu z barierą językową. Oprócz wielu rad i ciepłego uśmiechu, wyposażyła nas również w burek i cieplutkie pączki z nutellą.
Po umyciu się w 200 ml wody (mój nowy rekord) okazało się, że naprawdę niewiele do szczęścia mi potrzeba (chociaż nie ukrywam, że nutella przeważyła szalę).
Następnego dnia poszliśmy do kilku sklepów, a że kasa przeznaczona na wyjazd powoli się kończyła, staraliśmy się być oszczędni. Plecak ciążył mi niesamowicie, więc zostawiłam go za karę z Piotrusiem (tak, to musiało być okrutne) i poszłam polować na uwielbiane przez stręczyciela arbuzy. Wróciłam po kilku minutach niosąc prawie dziewięciokilogramowe „dzieciątko” na rękach. Gdy tylko dotarłam do naszego dobytku (ustawionego wdzięcznie między półką z płynem do prania, a ręczniczkami papierowymi), przekazałam je, mówiąc:
- Ale to ty go nosisz.
- Większych nie było?!
- Ten był najmniejszy.
Z racji tego, że Piotrek nie poczuwał się do opieki nad arbuzem, musiałam go z powrotem odnieść (oczywiście owoc, chociaż na myśl przychodziły mi różne rozwiązania). Nasz inwentarz powiększył się także o wiaderko, bambusowe kijki, sznurek i płyn do mycia naczyń. Z takim wyposażeniem wjechaliśmy do Triestu.
Cudowne miasto, przesiąknięte wieloma kulturami sprawiło, że moje serce zagrało w duecie z dzwonami kościoła św. Antoniego. Gdy dzieło ludwisarza wygrywało całe nuty, trochę mniejszy instrument, jednak ukształtowany przez Kogoś znacznie szlachetniejszego, dudnił życiodajne ostinato.
Poszłam na mszę razem ze wszystkimi pakunkami oprócz wiadra. Szlachetny Piotr stwierdził, że to niegodne aby jaskrawy, zielony (seledynowy?) kubeł stał obok trzeciej ławki, dlatego też schował go w przedsionku i udał się na spacer po aptekach w poszukiwaniu magnezu.
Ja natomiast rozkoszowałam się możliwością śpiewania, słuchania i modlenia się w języku, którego nie znam. Dzięki śpiewnikom i broszurom z czytaniami zrozumiałam naprawdę sporo. Jednak wielkim zaskoczeniem było dla mnie kazanie. W pierwszym zdaniu odkryłam znaczenie zaledwie jednego słowa. W drugim już trzech. Po trzech minutach słuchałam już z zapartym tchem wywodu o sile, radości, jedności i odwadze. I naprawdę nie uważam, że była to jedynie zasługa podobieństwa języków romańskich, chociaż nikła znajomość hiszpańskiego znacznie mi to ułatwiła.
Po mszy okazało się, że wiadro zniknęło… Najprawdopodobniej ktoś pomyślał, że nie zostało sprzątnięte po pucowaniu podłogi, ale nie przeszkodziło nam to w zaśmiewaniu się przez pół godziny z  różnych wariantów słów:
„Przynieść wiadro do kościoła to ukradną”

Tu też nie da się ukryć, że sama tego zdjęcia nie zrobiłam...


Zachodziło słońce, więc poszliśmy na molo. Gdy ja ciężko pracowałam zarabiając na nocleg, Piotr kradł mi najpiękniejsze światło, jakie zdarzyło się podczas całego wyjazdu. Jestem pełna podziwu nie tylko dla jego wyczucia kompozycji, ale też niesamowitego progresu jaki poczynił w dziedzinie fotografii (dwa dni wcześniej jeszcze kiepsko łapał ostrość, a teraz takie cuda).

fot. Złodziej okazji, z miarką w oczach.
Na zdjęciu ja i Gabriel.

Gdy grałam, podszedł do mnie Gabriel, również gitarzysta, który przyciągnięty został jednym dobrym pasażem. Jeżeli mam być szczera, tak naprawdę myślałam wtedy tylko o tym, żeby nie zsunąć się z wyjątkowo śliskiego słupka, na którym siedziałam.
Później oprowadził nas po kilku fajnych miejscach, poznał ze swoją dobrą znajomą, nauczył mnie grać na gitarze zapalniczką, po czym zaprosił do siebie.

Nocny Triest.








Człowiek cień, a tyłu fontanna, z której przestała płynąć woda, gdy tylko włożyłam do niej stopy...



























 Pobytu w jego mieszkaniu nigdy nie zapomnę. Klimat domu w Italii rzeczywiście jest niepowtarzalny. Zapach kawy o poranku i uśmiech włoskiego papy, który widzi Cię po raz pierwszy w życiu.
Po śniadaniu (kawa i ciastko) Gabriel odprowadził nas na autobus, którym wyjechaliśmy poza miasto. 

Taki tam... Widok z balkonu.

- Zjadłabym drugie śniadanie.
- Drugie? Ja bym zjadł pierwsze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz