środa, 25 października 2017

Wenecja I





Zaczęło się od podróży z ogromnym owczarkiem tuż za moją głową. Początkowo prezentował zęby, ale gdy już wsiadłam do samochodu, przestał się do mnie uśmiechać pięknymi kłami. Podobno psy znają się na ludziach.
Małżeństwo z psem dowiozło nas do stacji benzynowej, gdzie spotkaliśmy kierowców - rodaków. Okazali mi oni współczucie w związku z tym, że studiuje w Warszawie i nakarmili swojskim żurkiem na obczyźnie. Ze stacji zabrało nas małżeństwo pochodzące z miasta leżącego na granicy Słowenii i Węgier. Chyba nie do końca jestem w stanie stwierdzić w jakim języku rozmawialiśmy. Był to zlepek polskiego, słoweńskiego i węgierskiego, ze szczyptą angielskiego. Małżeństwo z którym jechaliśmy uwielbiało Polskę, dlatego przez większość drogi słuchaliśmy, jak kobieta zachwyca się wadowickimi kremówkami, a mężczyzna schabowym (ja natomiast jednym i drugim, a na dodatek gulaszem węgierskim). Przez resztę czasu spędzonego razem, śmialiśmy się ze śmiechu gentlemana, który był bardziej zabawny niż większość jego żartów (ale może tylko dlatego, że ich nie rozumieliśmy?). Podczas podróży padły również bardzo mądre słowa, które moim skromnym zdaniem każdy mężczyzna powinien wziąć sobie do serca: 

 

„ Szczęśliwa żona to szczęśliwy mąż!”

 

Podróż z Węgrami była tak przyjemna, że aż przegapiliśmy nasz zjazd. W związku z tym trzeba było przejść na drugą stronę autostrady, gdzie znajdowała się bliźniacza stacja benzynowa. Niestety nie było to takie proste przy rojnych trzech pasach ruchu w każdą stronę, z wąską barierką pośrodku, do tego z niemałym obciążeniem i gitarą. Zdecydowaliśmy więc, że pójdziemy do przejścia, oddalonego o dwa kilometry. Gdy doszliśmy do pagórka, na którym znajdował się mostek, zauważyliśmy, że droga przez niego poprowadzona, ogrodzona jest siatką. Chcieliśmy więc ją minąć, dlatego poszliśmy zboczem. Niestety kryło ono wiele śmiercionośnych pułapek, jak na przykład wielkie kolce zdolne przebić buty na wylot. Po zażartej walce pomiędzy roślinami, a naszymi stópkami, dotarliśmy wreszcie do szczytu. Okazało się jednak, że siatka nie ma końca! Przynajmniej dla krótkowidzów. Zeszliśmy więc tą samą drogą i postanowiliśmy, że na most wejdziemy z drugiej strony. Tam niestety również spotkała nas ta sama przeszkoda, ale łąka nie była tak niebezpieczna jak poprzednia. Pomysłowy Dobromir z bambusowych patyków (łączy się to z zagadką wiadra, którą wyjaśnię w następnym poście) i słupka w zagięciu siatki, zrobił „schodek”, dzięki któremu daliśmy radę przeskoczyć na drugą stronę.

Droga zaprowadziła nas do małej, włoskiej miejscowości skąpanej w żarze spływającym z nieba. Po jakichś trzech kilometrach ujrzeliśmy wejście na stację benzynową. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że było ono zamknięte… Poszliśmy więc na około, szukając innego wejścia. Wszystko wskazywało na to, że będzie ono tuż za rogiem. I znaleźliśmy. Tyle że nie wejście, a 4 metrowy parkan…
Groteskowość sytuacji sprawiła, że pomiędzy jednym spazmem śmiechu a drugim, zjedliśmy resztki gorzkiej czekolady (tak! Gorzkiej – co tylko wskazuje w jak ciężkim byłam stanie). Potem skakaliśmy już tylko przez kolejną wysoką siatkę na skraju przepaści (jakieś 3-4 metry), kiedy tuż za nami znajdowała się zdradliwa woda, pełna monstrum o ogromnych zębiskach (strumyczek z pływającymi tu i ówdzie bobrami). Cała ta skomplikowana operacja zajęła prawie dwie godziny.

Na stacji benzynowej był prysznic. Od razu odechciało nam się jechać gdziekolwiek. Poza tym mieliśmy za sobą już tyle przygód. Przecież przeszliśmy przez ulicę!
Tego dnia zdążyłam jeszcze włączyć alarm w centrum handlowym znajdującym się na stacji i poznać architekta – barcelończyka, który lubi komunistyczną zabudowę…

Następnego dnia do Wenecji podrzuciła nas obsługa autostrady, która nie mogła ścierpieć, że stoimy z kartką i wyciągniętymi kciukami tuż za bramkami.

Piotrek zajął się „badaniem rynku” (zakupy), a ja wyjęłam gitarę.
Po jakimś czasie przysiadł się do mnie Elvio, który zaczął grać ze mną, a raczej dla mnie. Potem poszliśmy razem na espresso i pizzę.
Jak widać nie trzeba wyglądać jak milion dolarów, żeby mieć swoich paparazzi.
Jeżeli lubicie hawajską to nie przyznawajcie się do tego we Włoszech. Gitarzysta musiał przywołać kelnera, żeby ten przetłumaczył mi słowo "karygodne" z włoskiego na angielski… 
Ogólnie wyszło na to, że niepotrzebnie przejechałam taki kawał świata, skoro nie lubię espresso, a na dodatek jem pizzę z ananasem.



Chcąc uniknąć rozpowszechnienia powyższego sekretu i tym samym samosądu Wenecjan i kamienowania, zagadnęłam Elvio o symbolikę flagi włoskiej.

Margarita cięta nożyczkami.
- Podobno Królowa Margarita po zjednoczeniu Włoch, pragnąc ułatwić swoim poddanym zapamiętanie nowej flagi, przygotowała pizzę. W związku z tym zielony symbolizuje bazylię, biały mozzarellę, a czerwony sos pomidorowy. A jak to jest z waszą flagą?
- Hmm… Biały oznacza czystość i szlachetność, a czerwony krew i męstwo… - odpowiedziałam tłumiąc śmiech.
Deszcz sprawił, że przenieśliśmy się do środka. Elvio pobiegł na autobus, więc niektórzy, już nieskrępowani, próbowali się "umyć" w trakcie ulewy.
 Niestety deszcz szybko przestał padać i Piotr musiał zadowolić się kanałem La Grande.

 

Przez resztę dnia spacerowaliśmy krętymi i wąskimi uliczkami Wenecji. W końcu dotarliśmy na plac San Marco, co nie było łatwe:

Najwidoczniej ważny jest cel, a nie sama droga.

Po kilku godzinach siedliśmy sobie w krużgankach i udawaliśmy zajętych rozmową, a nie odpoczywaniem. Nawet nam się udawało, dopóki mój towarzysz nie wyciągnął się trochę bardziej i nie zaczął pochrapywać. Dzielnie stałam na straży, tak samo jak dwóch carabinieri patrolujących plac. Przechadzali się około 200 metrów od nas. Głowa opadła mi na jakieś dwie sekundy, a policjanci teleportowali się na jakieś 30 metrów od nas. Spojrzeli na mnie czujnie. W związku z tym uśmiechnęłam się do nich najmilszym uśmiechem jaki posiadam w swoim arsenale (dziwne, że nie uciekli), a oni odwzajemnili go, odkręcili się na pięcie i poszli w drugą stronę.

CDN (nawet dosyć szybko)

 

6 komentarzy:

  1. świetna przygoda! ciagle podziwiam ludzi, którzy podróżują stopem... i rozumiem Włochów, też nie przepadam za ananasem na pizzy :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I Ty Brutusie? Myślałam, że chociaż Polacy mnie wesprą...
      A do podróżowania stopem zachęcam z całego serca! Wystarczy się przełamać i stanąć z karteczką do jakiegoś miasta. Ale uwaga! To może skutkować długimi, ciekawymi znajomościami :)

      Usuń
  2. Musze w koncu kiedys wybrac sie do Wenecji, tylko ciegle te ilosci turystow mnie przerazaja :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety... Na pocieszenie napiszę Ci, że jeżeli wybierzesz się gdzieś rano, to jest o wiele więcej przestrzeni. Około godziny szóstej nawet da się zrobić zdjęcie bez turystów wchodzących w kadr! Tylko niestety trzeba się zwlekać z łóżka w wakacje...

      Usuń
  3. Takie autostopowe przygody są świetne, gdyż pozwalają poznać często nietuzinkowe osoby i spojrzeć na dany kraj z nieco innej perspektywy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście! Opowieści kierowców - lokalsów o ich kulturze są najlepsze!

      Usuń