Zaczęło się od podróży z ogromnym owczarkiem tuż za moją
głową. Początkowo prezentował zęby, ale gdy już wsiadłam do samochodu, przestał się do mnie uśmiechać pięknymi
kłami. Podobno psy znają się na ludziach.
Małżeństwo z psem dowiozło nas do stacji benzynowej, gdzie spotkaliśmy kierowców
- rodaków. Okazali mi oni współczucie w związku z tym, że studiuje w Warszawie i nakarmili swojskim żurkiem na obczyźnie. Ze stacji zabrało nas
małżeństwo pochodzące z miasta leżącego na granicy Słowenii i Węgier. Chyba nie
do końca jestem w stanie stwierdzić w jakim języku rozmawialiśmy. Był to zlepek
polskiego, słoweńskiego i węgierskiego, ze szczyptą angielskiego. Małżeństwo z
którym jechaliśmy uwielbiało Polskę, dlatego przez większość drogi słuchaliśmy,
jak kobieta zachwyca się wadowickimi kremówkami, a mężczyzna schabowym (ja
natomiast jednym i drugim, a na dodatek gulaszem węgierskim). Przez resztę
czasu spędzonego razem, śmialiśmy się ze śmiechu gentlemana, który był bardziej zabawny niż większość jego żartów (ale może tylko dlatego, że ich
nie rozumieliśmy?). Podczas podróży padły również bardzo mądre słowa, które
moim skromnym zdaniem każdy mężczyzna powinien wziąć sobie do serca:
„ Szczęśliwa żona to szczęśliwy mąż!”
Podróż z Węgrami była tak przyjemna, że aż przegapiliśmy
nasz zjazd. W związku z tym trzeba było przejść na drugą stronę autostrady, gdzie znajdowała się bliźniacza stacja benzynowa. Niestety nie było to takie
proste przy rojnych trzech pasach ruchu w każdą stronę, z wąską barierką pośrodku,
do tego z niemałym obciążeniem i gitarą. Zdecydowaliśmy więc, że pójdziemy do przejścia, oddalonego o dwa kilometry. Gdy doszliśmy do pagórka, na którym znajdował się mostek, zauważyliśmy, że droga przez niego poprowadzona, ogrodzona jest siatką.
Chcieliśmy więc ją minąć, dlatego poszliśmy zboczem. Niestety kryło ono wiele
śmiercionośnych pułapek, jak na przykład wielkie kolce zdolne przebić buty na
wylot. Po zażartej walce pomiędzy roślinami, a naszymi stópkami, dotarliśmy
wreszcie do szczytu. Okazało się jednak, że siatka nie ma końca! Przynajmniej dla krótkowidzów. Zeszliśmy więc
tą samą drogą i postanowiliśmy, że na most wejdziemy z drugiej strony. Tam
niestety również spotkała nas ta sama przeszkoda, ale łąka nie była tak
niebezpieczna jak poprzednia. Pomysłowy Dobromir z bambusowych patyków (łączy
się to z zagadką wiadra, którą wyjaśnię w następnym poście) i słupka w zagięciu siatki,
zrobił „schodek”, dzięki któremu daliśmy radę przeskoczyć na drugą stronę.
Droga zaprowadziła nas do małej, włoskiej miejscowości skąpanej w żarze spływającym z nieba. Po
jakichś trzech kilometrach ujrzeliśmy wejście na stację benzynową. Wszystko
byłoby pięknie, gdyby nie to, że było ono zamknięte… Poszliśmy więc na około, szukając
innego wejścia. Wszystko wskazywało na to, że będzie ono tuż za rogiem. I
znaleźliśmy. Tyle że nie wejście, a 4 metrowy parkan…
Groteskowość sytuacji
sprawiła, że pomiędzy jednym spazmem śmiechu a drugim, zjedliśmy resztki
gorzkiej czekolady (tak! Gorzkiej – co tylko wskazuje w jak ciężkim byłam
stanie). Potem skakaliśmy już tylko przez kolejną wysoką siatkę na skraju
przepaści (jakieś 3-4 metry), kiedy tuż za nami znajdowała się zdradliwa woda, pełna
monstrum o ogromnych zębiskach (strumyczek z pływającymi tu i ówdzie bobrami).
Cała ta skomplikowana operacja zajęła prawie dwie godziny.
Na stacji benzynowej był prysznic. Od razu odechciało nam
się jechać gdziekolwiek. Poza tym mieliśmy za sobą już tyle przygód.
Przecież przeszliśmy przez ulicę!
Tego dnia zdążyłam jeszcze włączyć alarm w centrum handlowym
znajdującym się na stacji i poznać architekta – barcelończyka, który lubi
komunistyczną zabudowę…
Następnego dnia do Wenecji podrzuciła nas obsługa
autostrady, która nie mogła ścierpieć, że stoimy z kartką i wyciągniętymi
kciukami tuż za bramkami.
Piotrek zajął się „badaniem rynku” (zakupy), a ja wyjęłam gitarę.
Jak widać nie trzeba wyglądać jak milion dolarów, żeby mieć swoich paparazzi. |
Jeżeli lubicie hawajską to nie przyznawajcie się do tego we Włoszech.
Gitarzysta musiał przywołać kelnera, żeby ten przetłumaczył mi słowo "karygodne"
z włoskiego na angielski…
Ogólnie wyszło na to, że niepotrzebnie przejechałam
taki kawał świata, skoro nie lubię espresso, a na dodatek jem pizzę z ananasem.
Chcąc uniknąć rozpowszechnienia powyższego sekretu i tym samym samosądu Wenecjan i kamienowania, zagadnęłam
Elvio o symbolikę flagi włoskiej.
Margarita cięta nożyczkami. |
- Podobno Królowa Margarita po zjednoczeniu Włoch, pragnąc
ułatwić swoim poddanym zapamiętanie nowej flagi, przygotowała pizzę. W związku
z tym zielony symbolizuje bazylię, biały mozzarellę, a czerwony sos pomidorowy.
A jak to jest z waszą flagą?
- Hmm… Biały oznacza czystość i szlachetność, a czerwony
krew i męstwo… - odpowiedziałam tłumiąc śmiech.
Deszcz sprawił, że przenieśliśmy się do środka. Elvio pobiegł na autobus, więc niektórzy, już nieskrępowani, próbowali się "umyć" w trakcie ulewy.
Niestety deszcz szybko przestał padać i Piotr musiał zadowolić się kanałem La Grande.
Przez resztę dnia spacerowaliśmy krętymi i wąskimi uliczkami
Wenecji. W końcu dotarliśmy na plac San Marco, co nie było łatwe:
Najwidoczniej ważny jest cel, a nie sama droga. |
Po kilku godzinach siedliśmy
sobie w krużgankach i udawaliśmy zajętych rozmową, a nie odpoczywaniem. Nawet
nam się udawało, dopóki mój towarzysz nie wyciągnął się trochę bardziej i nie
zaczął pochrapywać. Dzielnie stałam na straży, tak samo jak dwóch carabinieri patrolujących
plac. Przechadzali się około 200 metrów od nas. Głowa opadła mi na jakieś dwie
sekundy, a policjanci teleportowali się na jakieś 30 metrów od nas. Spojrzeli
na mnie czujnie. W związku z tym uśmiechnęłam się do nich najmilszym uśmiechem
jaki posiadam w swoim arsenale (dziwne, że nie uciekli), a oni odwzajemnili
go, odkręcili się na pięcie i poszli w drugą stronę.
CDN (nawet dosyć szybko)
świetna przygoda! ciagle podziwiam ludzi, którzy podróżują stopem... i rozumiem Włochów, też nie przepadam za ananasem na pizzy :P
OdpowiedzUsuńI Ty Brutusie? Myślałam, że chociaż Polacy mnie wesprą...
UsuńA do podróżowania stopem zachęcam z całego serca! Wystarczy się przełamać i stanąć z karteczką do jakiegoś miasta. Ale uwaga! To może skutkować długimi, ciekawymi znajomościami :)
Musze w koncu kiedys wybrac sie do Wenecji, tylko ciegle te ilosci turystow mnie przerazaja :)
OdpowiedzUsuńNo niestety... Na pocieszenie napiszę Ci, że jeżeli wybierzesz się gdzieś rano, to jest o wiele więcej przestrzeni. Około godziny szóstej nawet da się zrobić zdjęcie bez turystów wchodzących w kadr! Tylko niestety trzeba się zwlekać z łóżka w wakacje...
UsuńTakie autostopowe przygody są świetne, gdyż pozwalają poznać często nietuzinkowe osoby i spojrzeć na dany kraj z nieco innej perspektywy.
OdpowiedzUsuńOczywiście! Opowieści kierowców - lokalsów o ich kulturze są najlepsze!
Usuń