![]() |
fot. Piotr |
Gdy poranek przestał otulać nas swymi lodowatymi
łapskami, udaliśmy się na poranną naradę
w McDonaldzie. Była ona dla nas bardzo owocna, bo kawa zaczęła przekonywać moje
wnętrze, że te dwie nieprzespane noce są niczym i ogólnie sen jest dla słabych.
Zaplanowaliśmy cały dzień włącznie z trasą. Zabookowałam
nawet hostel w Wenecji, poznając tym samym numer karty kredytowej Piotrka (nie
myli się ten, kto mówi, że podróże to inwestycja).
Gdy dotarliśmy na wylotówkę, stały już tam dwie Austriaczki
(Wow! Po raz pierwszy nie Polki!) Później dołączyły do nas także dwie Włoszki,
Słoweniec i jeszcze jedna starsza pani, której pochodzenia nie znaliśmy. Jednym
słowem: tłok. Po trzech godzinach w słońcu, zmieniliśmy tabliczkę na „KP”.
Oczywiście wtedy kierowcy zaczęli „kapować” i zatrzymał się lekarz, który
został naszym przewodnikiem po Słowenii. Dzięki niemu pokochaliśmy ten „duży
kraj w .rar” i na pewno kiedyś każde z nas wróci, żeby odkryć więcej
tamtejszych tajemnic.
Rozmowa się kleiła: od historii ważniejszych miast, kulturę, jedzenie i poczucie słowiańskiej wspólnoty, przez kryzys migracyjny, do
ciekawostek geologicznych, aż po rady iście sommelierskie. Dlatego też nawet nie
zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w Koper.
![]() |
Adriatycka smażalnia turystów. |
Po krótkim opłukaniu się w morzu, okazało się, że rezerwacji nie da się odwołać, więc warto chociaż spróbować dotrzeć do Wenecji. Niestety
nie udało nam się tam dobrnąć. Mieliśmy jednak dużo szczęścia, bo do Włoch podwiózł
nas bardzo przystojny mężczyzna, który przez 10 lat pracował jako barista w
Wielkiej Brytanii. W związku z wykonywanym przez siebie zawodem, znalazł się od razu w krzyżowym ogniu pytań Pana Kawosza (Piotrek). Oczywiście, rozmowa o kawie nie byłaby
kompletna, gdyby ktoś przy okazji nie wykpił moich upodobań kulinarnych. Tak
oto stałam się żałosną turystką, która nie wiedzieć czemu jedzie do Włoch,
skoro od małej czarnej woli wielki kubek słodkiego kakao z ociupinką kawy, do
tego zalanej mlekiem…
Noc spędziliśmy w
Muggi – stolicy krwiożerczych komarów. Spaliśmy w namiocie rozstawionym w
parku, do którego skierowała nas przemiła mieszkanka tego małego miasteczka. Na
nasze szczęście była tłumaczką, której serce skradł Włoch, więc nie było
problemu z barierą językową. Oprócz wielu rad i ciepłego uśmiechu, wyposażyła
nas również w burek i cieplutkie pączki z nutellą.
Po umyciu się w 200 ml wody (mój nowy rekord) okazało się,
że naprawdę niewiele do szczęścia mi potrzeba (chociaż nie ukrywam, że nutella
przeważyła szalę).
Następnego dnia poszliśmy do kilku sklepów, a że kasa
przeznaczona na wyjazd powoli się kończyła, staraliśmy się być oszczędni.
Plecak ciążył mi niesamowicie, więc zostawiłam go za karę z Piotrusiem (tak, to
musiało być okrutne) i poszłam polować na uwielbiane przez stręczyciela arbuzy.
Wróciłam po kilku minutach niosąc prawie dziewięciokilogramowe „dzieciątko” na
rękach. Gdy tylko dotarłam do naszego dobytku (ustawionego wdzięcznie między
półką z płynem do prania, a ręczniczkami papierowymi), przekazałam je, mówiąc:
- Ale to ty go nosisz.
- Większych nie było?!
- Ten był najmniejszy.
Z racji tego, że Piotrek nie poczuwał się do opieki nad
arbuzem, musiałam go z powrotem odnieść (oczywiście owoc, chociaż na myśl
przychodziły mi różne rozwiązania). Nasz inwentarz powiększył się także o
wiaderko, bambusowe kijki, sznurek i płyn do mycia naczyń. Z takim
wyposażeniem wjechaliśmy do Triestu.
Cudowne miasto, przesiąknięte wieloma kulturami sprawiło,
że moje serce zagrało w duecie z dzwonami kościoła św. Antoniego. Gdy dzieło ludwisarza wygrywało całe nuty,
trochę mniejszy instrument, jednak ukształtowany przez Kogoś znacznie
szlachetniejszego, dudnił życiodajne ostinato.
Poszłam na mszę razem ze wszystkimi pakunkami oprócz wiadra.
Szlachetny Piotr stwierdził, że to niegodne aby jaskrawy, zielony (seledynowy?)
kubeł stał obok trzeciej ławki, dlatego też schował go w przedsionku i udał
się na spacer po aptekach w poszukiwaniu magnezu.
Ja natomiast rozkoszowałam się możliwością śpiewania,
słuchania i modlenia się w języku, którego nie znam. Dzięki śpiewnikom i
broszurom z czytaniami zrozumiałam naprawdę sporo. Jednak wielkim zaskoczeniem
było dla mnie kazanie. W pierwszym zdaniu odkryłam znaczenie zaledwie jednego
słowa. W drugim już trzech. Po trzech minutach słuchałam już z zapartym tchem
wywodu o sile, radości, jedności i odwadze. I naprawdę nie uważam, że była to
jedynie zasługa podobieństwa języków romańskich, chociaż nikła znajomość hiszpańskiego znacznie mi to ułatwiła.
Po mszy okazało się, że wiadro zniknęło… Najprawdopodobniej
ktoś pomyślał, że nie zostało sprzątnięte po pucowaniu podłogi, ale nie
przeszkodziło nam to w zaśmiewaniu się przez pół godziny z różnych wariantów słów:
„Przynieść wiadro do kościoła to ukradną”
![]() |
Tu też nie da się ukryć, że sama tego zdjęcia nie zrobiłam... |
Zachodziło słońce, więc poszliśmy na molo. Gdy ja ciężko
pracowałam zarabiając na nocleg, Piotr kradł mi najpiękniejsze światło, jakie
zdarzyło się podczas całego wyjazdu. Jestem pełna podziwu nie tylko dla jego
wyczucia kompozycji, ale też niesamowitego progresu jaki poczynił w dziedzinie fotografii
(dwa dni wcześniej jeszcze kiepsko łapał ostrość, a teraz takie cuda).
![]() |
fot. Złodziej okazji, z miarką w oczach. |
![]() |
Na zdjęciu ja i Gabriel. |
Później oprowadził nas po kilku fajnych miejscach, poznał ze swoją dobrą znajomą, nauczył mnie grać na gitarze zapalniczką, po czym zaprosił do siebie.
![]() |
Nocny Triest. |
![]() |
Człowiek cień, a tyłu fontanna, z której przestała płynąć woda, gdy tylko włożyłam do niej stopy... |
Pobytu w jego mieszkaniu nigdy nie zapomnę. Klimat domu w Italii rzeczywiście jest niepowtarzalny. Zapach kawy o poranku i uśmiech włoskiego papy, który widzi Cię po raz pierwszy w życiu.
Po śniadaniu (kawa i ciastko) Gabriel odprowadził nas na autobus, którym wyjechaliśmy poza miasto.
![]() |
Taki tam... Widok z balkonu. |
- Zjadłabym drugie śniadanie.
- Drugie? Ja bym zjadł pierwsze...